Po świetnym debiucie w 2008 r., kiedy to nakładem Gusstaff Records wydana została płyta „Lullabies to keep your eyes closed”, mysłowicka formacja wraca nowym albumem „Stories without happy ending”. Wielkie nadzieje, jakie pojawiły się wraz z zespołem, szybko zaczęły się spełniać. Zespół został doceniony zarówno przez dziennikarzy i słuchaczy, także za granicą (zostali laureatami hiszpańskiego festiwalu Pop Art w kategorii Objawienie Europejskie 2008-2009), zaliczył kilka liczących się festiwali m.in. Open’er, Globaltica, Ars Cameralis i Off) i w międzyczasie skomponował i zarejestrował utwory na nową płytę.
Płyta „Stories without happy ending” ukazała się w marcu br. i zawiera 12 utworów. Zespół cały czas oscyluje wokół klimatów indie-folkowych rodem zza oceanu, które jednak nie brzmią już jak na debiucie. Trochę inny wokal i powiększony skład to główne czynniki powodujące zmiany. „Inny wokal” to oczywiście wciąż Natalia Baranowska, jednak jej głos nie brzmi już tak subtelnie czy wręcz nieśmiało jak na pierwszej płycie. Na tej płycie Natalia swobodniej dobiera środki wyrazu. Jej głos stał się dojrzalszy, a ona bardziej świadoma. Na ”Stories…” prawie cały ciężar wokali przeszedł na nią, z czym świetnie sobie poradziła.
Druga płyta powstawała w siedmioosobowym składzie, poszerzonym o sekcję smyczkową (Alicja Herma – skrzypce i Kasia Włosek – wiolonczela). I wbrew pozorom ten skład nagrał płytę lżejszą i bardziej energetyczną od debiutu. Co prawda rozpoczyna się spokojnym „Someone like you”, ale błędem byłoby myśleć, że usłyszymy powtórkę z pierwszej płyty. Płyta „stories” to dobrze napisane piosenki i nawet bardziej stonowane utwory (jak „Sunday comes”), prezentują inny poziom melancholii niż te z debiutu. I mam wrażenie, że tylko smyczki wyhamowują całą energię i próbują nadać utworom klimat pierwszej płyty. Choć muzycznie świetnie wypełniają przestrzeń (np. w „Oh, my heart”), nie są w stanie wybić słuchacza z pozytywnego nastroju i wesołego przytupu w rytm piosenek. Na tej płycie jest po prostu dużo rytmu, melodii i energii. Ślady dawnej nastrojowości dostrzegłam tylko w utworach „Suzanne”, „Someone like you” i „The story of our Picture”. W pozostałych utworach brakuje trochę dawnej liryki, którą ISS mieli opracowaną do perfekcji, ale za to tym razem stworzyli płytę pełniejszą i bardziej urozmaiconą. Płytę, która może zyskać nowe grono słuchaczy, a piosenki mogą królować nie tylko na alternatywnych listach przebojów. Jak odmówić przebojowości utworowi „My Word”, któremu towarzyszy teledysk (nieco przypominający teledysk do utworu Grand Archives „Oslo Novelist”) czy „Wake Up”? Muzyczną i aranżacyjną perełką na płycie jest „Scary book”.
Iowa Super Soccer niewątpliwie znów zaskoczyli - nie bali się zaryzykować, rozwinąć skrzydła i stworzyć mocniejszą płytę. Kiedy debiutowali kojarzyli mi się z Carissa’a Wierd. Mam nadzieję, że zmiana akcentów oznacza naturalny progres zespołu, a nie początek zmian, które w przypadku CW zakończyły się powstaniem czterech różnych zespołów.
ISS swoim debiutem postawili poprzeczkę bardzo wysoko i myślę, że nawet nie próbowali jej przeskakiwać, za to sprytnie obeszli. I chyba dobrze, bo klimat z „Lullabies...” miał w sobie coś tak urzekającego, że trudno byłoby się z nim zmierzyć. I mnie to cieszy, bo w jesienne wieczory mogę posłuchać „Lullabies to keep your eyes closed”, a na cieplejsze dni pozostawiam „Stories without happy ending”.
m.g.