W lutym ukaże się książka autobiograficzna Andrzeja Łapińskiego "Jędrne życie". Zostanie wydana przez Warszawską Firmę Wydawniczą.
Wyobraź sobie dzieciństwo bez telewizji i Internetu, zabawy blaszanymi korkowcami i strzelanie z karbidu. Świat, w którym długowłosi chłopcy szpanowali przenośnymi radioodbiornikami „Sylwia”, praktyki rolnicze odbywało się w NRD, papierosy i wódka nosiły nazwy „Sport” i „Łzy Gomułki”, a Polski Fiat 125p wiózł cię do ślubu z ukochaną.
„Jędrne życie” to nostalgiczna opowieść o świecie, którego dziś już nie ma. Z autobiograficznych okruchów Andrzej Łapiński tworzy barwny obraz minionej epoki, utrwalając ją niczym w obiektywie aparatu Smiena.
Andrzej Łapiński – ur. w 1958 r., z wyksztalcenia magister inżynier rolnictwa, od blisko 30 lat artysta malarz. Mieszka w Bydgoszczy.
Fragment:
PRZYCHODZĘ NA ŚWIAT
Nie każdy ma szczęście przyjść na świat w dniu święta wybranego wcześniej patrona. Gdy do tego dodać, że w parafii nowo narodzonej owieczki znajduje się kościół również pod wezwaniem owego patrona, to trzeba powiedzieć, że owieczka ta ma wyjątkowe szczęście.
Pierwszy raz ujrzałem światło dzienne 16 maja 1958 roku. Przy porodzie w szpitalu w Szubinie mojej mamie asystował doktor Grajewski, oddany pacjentom lekarz i zacny człowiek, jak mawiała moja mama. Lekarz ów kilka lat po moich narodzinach związał się z młodziutką wówczas asystentką z oddziału. Dozgonny związek obojga zakończył się zgonem doktora. Był znacznie starszy. Jego żona żyła jeszcze wiele lat. Widywałem ją często, jak spacerowała z psem bokserem. Pod koniec życia zdziwaczała.
Byłem pierwszym dzieckiem swoich rodziców. Okazało się, że jedynym. Nie przeszkadzało mi, że byłem jedynakiem. Moja bezgraniczna obojętność dla tej sprawy, jak i dla innych, wyrażająca się całkowitym milczeniem, bardzo niepokoiła rodziców. Monosylaby, artykułowane do trzeciego roku życia, irytowały tatę. Nie takiego syna oczekiwał. Miałem być spadkobiercą jego idei, przemyśleń i mądrości życiowych. Miałem być jego życiowym sukcesem.
Dar mowy spłynął na mnie po trzech latach. Zaprzestałem używać rączek i nóżek dla wyrażania potrzeb fizyczno-emocjonalnych. Jedynie ściana w pokoju, wynajmowanym przez mamę, miała jeszcze pocierpieć. Wskazującym palcem prawej rączki fedrowałem w niej liczne dziurki. W ten sposób dostarczałem organizmowi wapnia. Co pewien czas mama przynosiła gips i skrupulatnie zacierała kłopotliwe ślady. Myślę, że pani Dolegałowa, właścicielka mieszkania, mająca troje własnych dzieci i wnuki, które często ją odwiedzały, mogła znać problem.
UCIECZKA ZE SZPITALA
Wnuki były pogodnymi i kontaktowymi dziećmi. Czasami zachodziły do naszego pokoju, by mnie zobaczyć. Akurat tego dnia mama nie była zachwycona ich wizytą. Szykowała się do wyjścia. Trzy dziecięce główki zaczęły pochylać się nade mną z zainteresowaniem. Najstarsza Jolka, jej brat Rysio i siostrzyczka Danusia mogli zacząć wątpić, czy ja to na pewno ja, widząc jak moja buzia pokrywa się czerwonymi plamkami. Dopadła mnie jedna z chorób zakaźnych. Już następnego dnia jechałem karetką pogotowia ratunkowego do szpitala w Żninie. Z uwagi na pracę mamy jechał ze mną tata. Weszliśmy do baraku, którego okna wychodziły na park. Pokoje były mroczne. W każdym stały trzy, cztery łóżka. Mnie położono przy drzwiach. Tata chwilę ze mną posiedział, po czym wstał, mówiąc że idzie coś załatwić i wróci. Zawsze coś załatwiał. Pewnie spraw do załatwienia było więcej niż przypuszczał, bo się nie pojawił. Było mi przykro. Moj żal i niepewność z powodu osamotnienia gęstniały na równi z ciemnością za oknami. Dodatkowo dobijał mnie depresyjny szum drzew. Przetrwanie nocy w takich warunkach graniczyło z cudem. Wybrałem prostsze rozwiązanie. W pidżamie i kapciach ruszyłem do domu. Przy drzwiach wyjściowych drogę zatarasowała mi pani pielęgniarka. Po kolejnych, lecz nieudanych próbach opuszczenia szpitala, przywiązano mnie bandażem za nogę do łóżka. Zostałem spacyfikowany i ograniczony długością bandaża. W szpitalu pozostałem około czterech tygodni.
KARBIDOWE SZALEŃSTWA
Ja chodziłem górą, bo tak kazała mama. Ponieważ do jej powrotu byłbym za długo sam w domu, uznała, że czas po lekcjach będę spędzać u państwa Płockich. Pani Płocka była krawcową i miała trzech starszych ode mnie synów. Polubiłem Leszka. Młodszy brat był dziki, a najstarszy Henio uczył się już w technikum ekonomicznym. W nowym miejscu poczułem się bardzo dobrze. Leszek wymyślał rożne zabawy. Mogłem z bliska patrzeć, jak odpalał karbid w puszce z małym otworkiem. Za każdym razem detonacje były imponujące – dekiel puszki wylatywał z impetem i ciągnął się za nim warkocz ognia i smrodu po karbidzie.
Na podwórku Leszek hodował w klatkach króliki, a w szopce miał kury, które codziennie znosiły jajka. To tam przytrafił mi się przykry i bolesny wypadek. Skakaliśmy z Leszkiem po sianie, kiedy coś nagle wpadło mi do oka. Bolało strasznie, a lekarz na pogotowiu nie mógł nic znaleźć. Dopiero kierowca karetki dostrzegł drobinę pochodzącą z siana.
REPUTKI
Ale najlepsza zabawa na podwórku u państwa Płockich była zimą. Wraz z pierwszym śniegiem budowaliśmy tor saneczkowy. Zaczynał się w ogrodzie przy parkanie. Gdy śnieg był dobrze wyjeżdżony i śliski jak lód, a sanki nasmarowane świeczką, można było osiągać niezłe prędkości. Ściskało w gardle przy przejeżdżaniu przez furtkę w ogrodzeniu między ogrodem a podwórkiem. Nieraz niewciągnięty w porę na sanki but stawał się przyczyną nagłego szarpnięcia i wywrotki. Jeszcze szybciej jeździły reputki, wynalazek złożony z czterech kawałków drewna, trzech łyżew, kilku gwoździ i jednej śruby z nakrętką. Umożliwiały jazdę tak na siedząco, jak i na brzuchu. Jednak z powodu bardzo dużej prędkości były niebezpieczne.
Gdy mróz tężał, a rowy, sadzawki i rozlewiska pokrywały się lodem, chłopaki z podwórka zamieniali je w lodowisko. Ze śniegu robili obwałowanie i zalewali je wodą. Następnego dnia lodowisko było gotowe. U państwa Płockich byłem od rana i wyszedłem poślizgać się. Potem wszedłem między sznury z bielizną pościelową rozwieszoną poprzedniego dnia. Była pokryta iskrzącym się nalotem. Chwyciłem narożnik najbliższej poszwy i… chrupnęło, a kawałek pościeli pozostał mi w dłoni. Dziwne zjawisko powtarzało się za każdym razem. Po lekcjach dowiedziałem się, że sąsiadce ktoś zniszczył pościel. Mimo to nadal chodziłem do państwa Płockich.
Po południu mama odebrała telegram. Musiał być smutny, bo płakała. Okazało się, że zginął jej ulubiony wujek Józio i że pogrzeb miał być następnego dnia. Bardzo współczułem mamie. Tę noc miałem spędzić u państwa Płockich. Nocowałem w łóżku z Rysiem, który był najmniejszy. Henio i Leszek spali oddzielnie. Obudził mnie słoneczny poranek. Po śniadaniu Leszek rozrobił klej z kasztanów i zaczęliśmy sklejać rakiety z tektury. Rysiowi nie bardzo szło i pokłócił się z Leszkiem – podarł swoją rakietę i wyszedł z domu. Nasza była całkiem niezła. Po południu Henio wyjął z szafy jakieś substancje, szybkę, pudełko z papierem fotograficznym i negatyw, jak popularnie nazywano wywołaną błonę fotograficzną. Wymienił też żarówkę w sypialni rodziców, zasłonił okna i teraz w zaimprowizowanej ciemni rozlewało się gęste czerwone światło. Ciekawy byłem, co będzie dalej. Henio wszystkie czynności wykonywał z nabożeństwem: szyba, papier fotograficzny, negatyw, naświetlanie. Jeszcze wywoływacz, utrwalacz i zdjęcie było gotowe. Zobaczyłem wtedy po raz pierwszy Beatlesów, ówczesnych idoli, i dostałem nawet jedno zdjęcie!
ŻYCIE PODWORKOWE
Klucz, o którym wspomniałem, otrzymałem jako jedno z ostatnich dzieci w bloku. Pozostałe, oprócz Ewy Skoczek, już od dawna nosiły klucze z tasiemkami zawieszonymi na szyjach. Miałem teraz sposobność poznać inne dzieci z klatki schodowej. Na moim piętrze mieszkał Leszek Gruszewski i Marek Kontek z młodszą siostrą Mariolką. Na parterze, obok Ewy, Maryla Zientek ze swoją siostrzyczką. Maryla była ode mnie o dwa lata starsza, ale umiała bawić się z chłopakami i bardzo się polubiliśmy. Później zachorowała na wyrostek robaczkowy. Nigdy wcześniej nie słyszałem o czymś takim i to u niej zobaczyłem po raz pierwszy w życiu bliznę. Pobiegłem za nią do piwnicy, gdzie pod przysięgą, że nikomu nie powiem, pokazała mi tajemnicze miejsce. Od tamtej chwili Marylę polubiłem jeszcze bardziej. Jednak któregoś dnia nastąpił zgrzyt, gdy Maryla nie chciała wyjść na podwórko. Mówiła, że nie może. Zacząłem ją wołać, żeby wyszła, lecz wychyliła głowę przez lufcik w kuchni i powtórzyła, że nie wyjdzie. Nie ustępowałem. Ona też. Rzuciłem garścią mokrej ziemi w jej okno. Nic. Następną i następną. Na szybkach okna pojawiły się liczne wykwity. Podobnie zrobiłem z oknem balkonowym. Nie pomogło. Nie pomogło mi również tłumaczenie mamie, że nie chciałem zrobić nic złego. Dostałem lanie.
Życie podwórkowe nabierało rumieńców. Powstały dwa nowe bloki. Przybyło dzieci. Gwar rozbrzmiewał od rana do wieczora. Zdarzyło się kilka razy, że raptem podwórko pustoszało. Dzieci z płaczem i z okrzykami: „Cyganie, Cyganie!” czmychały do swoich domów, zabierając w pośpiechu zabawki i ciągnąc za sobą młodsze rodzeństwo. I rzeczywiście między blokami pojawiały się egzotycznie wyglądające kobiety o śniadych twarzach i bardzo kolorowych spódnicach. Wchodziły do klatek schodowych i pukały do mieszkań. Byliśmy przerażeni. Nasłuchiwało się zza zamkniętych na wszystkie zamki drzwi, czy już sobie poszły. Bywało, że wciąż tam stały, a my umieraliśmy ze strachu, wyobrażając sobie najgorsze historie.
Bardzo dobrze bawiłem się z Markiem. Był o rok starszy ode mnie i miał ciekawe pomysły. Na przykład na lokomotywę. Nieważne, że zbudowaliśmy ją na dwóch drzewach rosnących naprzeciwko naszego domu. Dwie jabłonki, kilka desek, sznurek i opona, pożyczona sprzed jednego z garaży, wystarczyły, by tworzyć arcydzieła techniki. Parowóz był jednym z nich.
Po demontażu lokomotywy przyszła kolej na konstrukcje naziemne. Kilka desek z budowy, kawałki papy i oto pojawiała się gotowa do zamieszkania ostrospadzista przybudówka oparta o bok jednej z szop. Do wnętrza wsunąć się mogły najwyżej nasze głowy, ale to nam nie przeszkadzało.
Dużym przedsięwzięciem był piec. Do jego budowy podszedłem profesjonalnie. Z pomocą Jacka przytargałem cztery płyty chodnikowe. Z trzech powstały ściany, a czwartą zamknęliśmy piec od góry. Znalazła się również rurka na komin. Wybraliśmy miejsce na wprost drzwi wejściowych do naszego domu. Zebrana wcześniej trawa, kawałki gałązek i papieru buchnęły wesołym płomieniem. Później piec już dymił. Przepełniała nas słodycz zadowolenia. Lecz na krótko. „Co wy robicie, co wy robicie?! Spalicie wszystko! Powiem mamusi!”- dobiegły nas okrzyki sąsiadki, pani Szmalenberg, babci Marka. Kopnięciem nogi obutej w laczek zniszczyła piec i zadeptała ogień.
Innym razem weszliśmy przez niedomknięte okienko do pralni w piwnicy. Były tam trzy kamienne kadzie, piec do gotowania bielizny, stół i gumowy wąż połączony z kranem. Tego dnia był dotkliwy upał. Kto szedł ulicą, pocił się i sapał bardzo. Zaczęliśmy zraszać ulicę. Na przechodniów płynęła niebiańsko-przyjemna mgiełka. Gdy szły dziewczyny, laliśmy je po nogach. Też się cieszyły. Wkrótce kto się pojawił? Oczywiście ,babcia Marka. Zabawa była skończona, a okienko było odtąd dokładnie zamykane.
W szeregu szop i garaży był też kojec dla dwóch psów. Właścicielem dużego wyliniałego wyżła i małego foksterierka był myśliwy, pan Lange, który mieszkał w sąsiednim bloku. Widziałem, jak wyjeżdżał na polowania swoją WSK-ą, a psy biegły wtedy za nim.
W tym samym bloku mieszkał, starszy ode mnie, Maryś Zapiec, którego ojciec zginął od kuli w czasie polowania. Nigdy nie ustalono nazwiska sprawcy jego śmierci. Inne nieszczęście dotknęło rodzinę Kucharskich, która mieszkała na parterze z trzema synami i dwiema córkami. Któregoś dnia sąsiadów zelektryzowały krzyki dochodzące z ich mieszkania. Wybiegła z niego matka z jedną z córek i szlochając krzyczała, że utonął jej najstarszy syn.
Popołudniami, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a powietrze nie było już tak bardzo rozgrzane, na podwórku pojawiało się jeszcze więcej dzieci. Można było wtedy dzielić się na grupy do zabawy w dwa ognie. W tym okresie nauczyłem się grać w klipę i w noża. Dziewczyny miały swoje klasy i skakały do upadłego w gumę. Fajnie było też od czasu do czasu puścić „bombę”. Była to duża nakrętka wypełniona cympletkami czyli kapiszonami i zamknięta z obydwu stron śrubami, których łby musiały być połączone grubym sznurkiem. Kiedy rozkręcona do dużej prędkości bomba uderzała w chodnik, następowała detonacja, prawie tak silna jak przy strzelaniu z puszki z karbidem.
Było i tak, że nic się nie działo. Siadaliśmy wtedy na wąskim murku i rozmawialiśmy nieraz do samego zmierzchu. Przez jakiś czas przewodnim tematem był wypadek niemieckiego „Garbusa” rozbitego pod Szubinem. Krążyły w tej sprawie fantastyczne i nie mniej sprzeczne wieści. Najbardziej intrygowało mnie to, że z rozbitego samochodu wysypało się mnóstwo pomarańczy, co o tej porze roku brzmiało niczym żart. Wyobrażałem sobie jednak, jaki odcinek czarnej jezdni musiał stać się pomarańczowy.
W budynku sąsiadującym z naszym też było sporo dzieci, ale i starszej młodzieży. Starsi mieli prestiż i szacunek. Siadali na ławce, a młodsi mogli przysiąść na murku i słuchać, o czym się mówi. Najstarsi popalali papierosy. Od czasu do czasu można było starszym wyświadczyć grzeczność, przynosząc z domu zapałki, ciastka, jabłka, a jak ktoś przyniósł pieniądze, mógł liczyć na większe względy. Gdy starszy kazał skoczyć po gruszki do ogrodu szpitalnego, nie było wymówki. Trzeba było umiejętnie wykonać polecenie, by nie natknąć się na stróża z kosmatym owczarkiem i z kijem w ręce. Stróż zorientował się, co się dzieje i zaczął spacerować alejkami ogrodu jak najbliżej ulicy. W końcu złapał jednego z maluchów i zaprowadził do dyrektora szpitala, a potem do rodziców. Finał był do przewidzenia.
Podobnie było z Grzesiem, bratem Jacka. Nieszczęśnik wybił sąsiadowi w oknie szybę. Po powrocie ojca do domu dostał manto, jakiego w Szubinie jeszcze nie było. Wszystko dobrze słyszałem, bo egzekucja odbywała się nad naszym mieszkaniem. Krzyki zirytowanego ojca mieszały się z wrzaskiem tłuczonego paskiem Grzesia. Po kwadransie przed domem zebrali się sąsiedzi i zaczęli skandować: „Puść pan chłopaka, puść pan chłopaka!” To rozsierdziło pana Tunowskiego jeszcze bardziej. Pomogło dopiero wtedy, gdy mediatorzy zagrozili wezwaniem milicji. Wszyscy odetchnęli, a najbardziej właściciel rozbitej szyby.
Po dniu pełnym wrażeń trzeba było pokazać się mamie. Nierzadko była już późna pora i zaniepokojona mama wychodziła wcześniej mnie szukać. Nie mogąc znaleźć, od razu wpadała w panikę, a potem musiałem wysłuchiwać, że wpędzę ją do grobu i dostawałem w tyłek. Po kolacji było mycie, sprawdzenie tornistra, pacierz i skok do łóżka, czyli na szeroki wygodny tapczan w moim pokoju.
© Andrzej Łapiński 2015
Jędrne życie
Andrzej Łapiński
AUTOBIOGRAFIA
Premiera: luty 2015
Warszawska Firma Wydawnicza s.c.
ul. Ratuszowa 11/5/19
03-450 Warszawa
mail: redakcja@wfw.com.pl
Zamówienia: Dział Dystrybucji – Monika Dobrowolska-Wernik ksiegarnia@wfw.com.pl
Utwór | Od |
1. Inne historie | gaba |
Utwór | Od |
1. W bezkresie niedoli | ladyfree |
2. było, jest i będzie | ametka |
3. O Tobie | ametka |
4. Świat wokół nas | karolp |
5. Kolekcjonerka (opko) | will |
6. alchemik | adolfszulc |
7. taka zmiana | adolfszulc |
8. T...r | kid_ |
9. przyjemność | izasmolarek |
10. impresja | izasmolarek |
Utwór | Od |
1. Sprzymierzeniec | blackrose |
2. Podaruję Ci | litwin |
3. test gif | amigo |
4. Primavera_AW | annapolis |
5. Melancholia_AW | annapolis |
6. +++ | soida |
7. *** | soida |
8. Góry | amigo |
9. Guitar | amigo |
10. ocean | amigo |
Recenzja | Od |
1. Zielona granica | irka |
2. Tajemnice Joan | wanilia |
3. Twój Vincent | redakcja |
4. "Syn Królowej Śniegu": Nietzscheańska tragedia w świecie baśni | blackrose |
5. Miasto 44 | annatus |
6. "Żywioł. Deepwater Horizon" | annatus |
7. O matko! Umrę... | lu |
8. Subtelność | lu |
9. Mustang | lu |
10. Pokój | martaoniszk |