Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej zapiski z czasów wojny i... choroby

Ukazała się proza Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej - zapiski z czasów wojny i... choroby "Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939 – 1945", wydana przez Wydawnictwo Agora.

Fragment książki:

1939

"Warszawa [wrzesień]
Wreszcie w mieszkaniu . Paki, monter nie przychodzi już, aby założyć lampy, szyby później zalepione paskami. Z trudem nieco porządkuję w rzeczach. Zielona łazienka bardzo gorąca, trochę ciasna. Przez okno widok na budujący się dom. Gdy skończą, zasłonią nam widok. Jeśli będzie wojna, mówi Lotek , to nie skończą. W małym hallu porcelana i masa drobnych przedmiotów. Paki, kufry, skrzynie.
Ponure, wielkie, nie osłonięte okno w sypialni, okno wychodzi na mury podwórza. Kuchnia prześliczna. Musisz się nauczyć z nią obchodzić, mówi Lotek. Obchodzę z Mamą dookoła sklepy.
Wybuch wojny. Wpierw mobilizacja. Rozumiem, co to znaczy, i rozpaczam na ulicy, idąc z Mamą. Mama pociesza, jak zawsze rozsądna, spokojna, nadzwyczajna. Rzucam słowo prorocze: „Nie boję się wojny, boję się swoich”. Potem do jubilera wstępuję – ma brylant za 4 tysiące, ale żąda pieniędzy od razu i nawet (to była sobota) do poniedziałku czekać nie obiecuje, chociaż znajomy. Brylant jest taki i najczystszej wody. Pieniędzy nie mam jeszcze, ale po nie telegrafowałam do banku. Mama radzi kupić. Ale z Bristolu , dokąd wracamy, bo tam jeszcze nocujemy. Lotek odradza – dobra myśl przepada. Gdy pieniądze (6 tysięcy złotych) nadeszły na czas, o brylancie już nie było czasu myśleć, ale o zapasach, masce gazowej, i to zapasie masek dla całej rodziny – Lotek przewidujący. Mama uparła się odjechać w sobotę do Krakowa, chociaż ją błagam o pozostanie. Mądra, biblijnie mądra, nie opętana czysta dusza.
Zostaję sama. Rozpętuje się nieszczęście. Wśród sklepowej gorączki robię zakupy obliczone na całą rodzinę, bo telegraficznie i listownie wzywamy ród Kossaków do Warszawy, do nas… Herbaty, kawy, mąki, wóz ogromny, śledzi, oliwy, Bóg wie, co tam jeszcze ryżów ponatykał do tych pak. Zabawa na całego, pani Stankiewiczowa głowę nam zawraca swoim gabinetem kosmetycznym w cukierni. Porządkuję trochę wciąż, bo razi mnie ohyda nowego mieszkania. „Kmicic z Oleńką” leżą pod kanapą. Tuberoza pachnie jak gaz w całym mieszkanku. Lisy nowe, bardzo szanowane, dotąd wiszą w ściennej szafce.
Rano 1 września huk, strzały i „komary” na niebie jadowite. Wrażenie, podniecenie nieomal radosne. Murarze pracują dalej i gwiżdżą. Radio w kuchni, stojąc, obejmuje komendę, ogłasza alarmy i odwołuje, informuje i dzielnie się opiekuje wszystkim w tej grze towarzyskiej. Patrzę z balkonu od trzepania dywanów na niebo, z najwyższego punktu, chociaż to nie wolno. Tajemnice wojenne nieba zakazane są laikom.
Lotek coraz rzadziej wpada . Minę ma dziwną, wesołą, uczy mnie maskę nakładać. Chcąc złagodzić lekcję ponurą, pociesznie pije ryjkiem maski z filiżanki, czym mnie rozczula dotychczas. Naokoło rozstrój głównie gospodarczy. Anna, czy jak jej było, robi się niemożliwa, krnąbrna, wymyśla mi, brudzi i niszczy nową kuchnię, wreszcie wylatuje, zagarnąwszy więcej pensji, niż jej się należało (70 złotych, na szczęście miałam). Chłopski instynkt ostrzegł ją, żeby wiać, nie czekając, z Warszawy.
Czekam i słucham radio, szyby czarne, tuberoza, pakowanie rzeczy na wszelki wypadek podług nakazu Lotek, ale tylko jego, nie moje. Upał, niebo fiołkowe i różowe od pożarowych obłoków. Grzmoty to dalej, to bliżej. Z mojej wieży obserwacyjnej widzę walki w powietrzu. Poczta już nie funkcjonuje ani telefony. Ostatnia wizyta w Bristolu przerażająca. Duszno, czarno i strasznie. Skoczyłam tam po jakieś jeszcze paczki . Dzięki Bogu mam pieniądze i dorożki i na obiad dla Lotka zabrany do Simona , który jeszcze gotuje i nic nie wie, co z tego będzie w ogóle. Po drodze z fiakra widzę, jak Solski idzie szybko jak młody człowiek wśród pędzących dorożek i aut.
„Baba” miała premierę w sobotę i w poniedziałek prasową. Jakby nigdy nic, i byłam na premierze, z trudem mnie wiózł naszym „Citroenem” Lotek wśród ciemności oceanicznej głębi, wśród połysków niebieskich. Aktorzy grali wspaniale, Chodecki zbyt tragicznie, Wysocka wspaniała i obojętna na wojnę, wielka królowa sztuki. Lindorfówna trochę zbyt beztroska, jak na rolę dosyć poważną lekceważąca może, drobne role świetne. Piękne przedstawienie i wzniosłe. 14 osób na sali. Dużo, jak na alarm miasta Warszawy ogłoszony, zaciemnienie ogólne i głuche odgłosy. Wielki wieczór mojego życia.
Potem noc, spaliśmy, odważne dzieciaki. Na podwórzu od rana kopano rowy. Alarmy rozpraszały wszystkich do domów. Lotek był niedaleko, w oknie swego dowództwa pokazywał mi się czasem, w chwilach gdy nie odlatywał gdzieś z rozkazami. Czasem długo czekałam na niego daremnie. Nosiłam maskę ze sobą i nie bałam się bomb. Lotek był zdumiony, że tak się zachowuję spokojnie. Cukiernia obok nas była otwarta, tam gazety i masę ludzi, niezła kawa, ciastka, filia Lardelego, zdaje się.
Mieliśmy nową służącą od sąsiadów, Marysię Iwaszkiewicz, miłą Litwinkę, dobre dziecko, spała u nas, choć dochodząca. Nie mieliśmy wcale zamiaru wyjeżdżać, tylko Lotek spodziewał się rozkazów, był w pogotowiu. Francja, Anglia, wydając wojnę , uczyniły zamęt w pojęciach i uczucie już wygranej sprawy. Uderzył mnie tragizm nuty w Marsyliance przez radio. Przed konsulatem angielskim na zebraną ludność padły bomby. Nazajutrz Gawlina wzywał pomocy boskiej, szczerze mówiąc, że nie ma nadziei. Ludzie na Świętokrzyskiej klęczeli, modląc się przed obrazem w murze z lampką… Jechaliśmy „Cytryną”, mieliśmy jeszcze coś do roboty, było załatwianie przez sklepy i sprawunki, i przez auto, i przez to jesteśmy dwoje.
Zasnęliśmy. Póki Lotek był przy mnie, spałam bezpiecznie, zarówno tu, jak i później we Lwowie, Zaleszczykach, Lyonie i w Anglii. Dzieciuch podłożył mi pod głowę swoje aksamitne, okrągłe ramię i chrapał sobie, gdy wtem przebudziło nas głośne wojenne pukanie, właściwie tłuczenie do drzwi. Polacy to lubią, i potem jeszcze raz mi to zrobili w Paryżu, raz w Lyonie i raz w Backpoolu, aby nas rozłączyć, przenosząc go do marnej stacyjki bez mieszkań. Lotek wstał, wysłuchał żołnierza, wrócił trochę zmieszany i ubrał się prędko. Mnie kazał co prędzej swoje i moje rzeczy i co się da ze srebra. Poczciwa Marysia wraz ze mną w gorączce pośpiechu wyciągała kufry i torby z piwnicy przy świecach, w jadalnym tylko pokoju można je było zapalić, pochowałam, co się dało, bystro pamiętając, gdzie jakie Lotka graty leżą. Pakowanie się to było tragiczne i, co najgorsze, mieszkanie nasze było pełne zapachu spalenizny z poczynających się pożarów. Nie byłam pewna, czy to nie u nas blok się pali, a głupi, zezowaty stróż jeszcze mnie dostraszał miną i nerwowym pośpiechem, z którym mnie do windy ciągnął.
Lotek, który właśnie po długich godzinach wrócił, pakował jeszcze i swoim zwyczajem opóźniał się, podczas gdy niebezpieczny świt skradał się, a rozkaz był: przed świtem opuścić Warszawę, zabierając rodzinę. Autem lub pociągiem, jak kto chce i może… Dochodzę obładowana do czekającego granatowego, anielsko uczciwego samochodu. Lotek był spokojny. Trzymał się rozkazów. Auto sprawiało się w jego rękach jak najlepszy przyjaciel. Był piękny i podziwiałam jego męskie w dobrym znaczeniu opanowanie. Chwila była przeraźliwa. Polska już się wywracała. On o tym najlepiej wiedział, bo latał w okolicę, widział Dęblin w gruzach i pożarach. Nic nie mówił. Czekałam, okazywać strach było bezcelowe.
Wyjazd. Z poniedziałku na wtorek Lotek bardzo późno wrócił zmęczony i cieszył się, że do łóżeczka pójdzie naszego szerokiego i tak elastycznego, że spać w nim było wypoczynkiem. Upał był tropikalny, okno otwarte, wielkie, na podwórze wychodzące okno niewesołego pokoiku. Łóżko wypełniało go prawie po ściany i leżał dywanik perski z królem w środku i ministrami…
Nie dla mnie była miłość grasująca po dęblińskim parku. Nikt, absolutnie nikt nie interesował się mną w ogóle inaczej niż nieżyczliwie. „Panowie” byli jakby obrażeni na mnie, a sąsiedzi zapraszali samego Lotka. Degradację moją ratował samochód ukochany, wyższość uspokajająca nerwy, upostaciowanie swobody. Ach, jak się pięknie, łagodnie, bezpiecznie jechało z genialnym szoferem Loteczkiem ślicznym, wśród nocy, na spacery lub do Warszawy przez Garwolin, gdzie się robiło przystanek i obiad. A jeziora, lasy w nocy, a strachy widziane razem: ptak wielki jak samolot i ten jakiś potwór, mrówkojad czy krokodyl na drodze, te gwiazdy i ten, co nas obudził, i ci bandyci, i ten pożar w chałupie, i tak jakbym stuletnia patrzyła na młodzież.

Potem zostawaliśmy sami, szczęśliwi. Lotek kierował i był cudny, trzymałam go za rękę i nieporęcznie było. I ubrać zawsze trudno, nic nie pasowało do siebie i Dęblin się nie nadawał do normalnej elegancji. Wszystko było śmieszne jakieś i przesadne. Tylko Panek uroczy jak bajka o mężczyźnie, oryginalna bajeczka.
Co się stało, nie pamiętam już, z moją śliczną suknią jedwabną różowo-zieloną? Sprzedana była? Jak to wszystko „nie siedziało” jakoś. A to cudo lekkości, gaza szara w drobne kwiaty i do tego peleryna z crepe satin i mufeczka, jak się tego nigdy nie nosiło i wreszcie skrócona, zmarnowana, zeszła na psy i zrobiwszy kawałek drogi wojennej, sprzedała się za bezcen w Bukareszcie. I suknie mają swój los, swoje gwiazdy… Nie darowałam jej Duszy , bo mi Dusza grubością swoją dawała na nerwy…
Może to my, kobiety, winne jesteśmy tej polskiej klapy. Ja – niepokój z tego powodu pokrywa inne niepokoje.
Mieszkanie u p. Popescu olbrzymie. Zbójne chłopisko w stroju narodowym, tęgie, zażywne, a chałupeczka jego sklecona z deseczek, laubzegą wycinana furteczka, ganek – styl wychodeczkowy. Girlandy pająków, całe konstelacje pod okapem. Wszystko miniaturowe. Ogródek, pęk ziół niechlujnie kwitnących i mocno czadzących ostrym wyziewem… Jakaś brudna rzewna rusińska półidiotka, ofiara wojny, życia, jakieś dzieci. A chłop domnul Popescu częstował nas kwaśną bułą, mlekiem nieczystym i gnojnym, gęstym od kożuchów… Rusinka skarżyła się na los, chłop świdrował nas oczami.
Panek tłumaczył mnie przerażonej, że już tu zostaniemy. Przeszliśmy następnie do izby: czarna, smolna baba podlała podłogę i wyszła. Pluskwiane, chłopskie wyrka okryte mroczno-bordowymi kołdrami, okienko wybite, na ścianie dewocjonał prawosławny… Mamy jeden tapczan, dwie poduszki, kołdrę ciężką na dwoje, pościel nie zmieniana nigdy (od 3 tygodni). Wygnieciona, bo do ściany przytłacza mnie Lotek gorący i muskularny, przez sen chrapiący i wypinający się, zmęczona fałszywymi pozycjami, które mi szkodzą na figurę, wstaję rano. O myciu się nie ma mowy. Odrobina lodowatej wody przy zimnym piecu. Ogrzewam więc sobie odrobinę wody w rondelku i myję się gdzieś – a to już trudno, to jest mus, czasem perfumuję. Ręce przy tym też i zęby. Reszta pozostaje nie umyta, bo Nawe gąbki nie mam. I czekam na okazję, więcej wody, choćby letniej, i ręcznik, bo nie ma.


Środa 4 X
Siedzę pod obcym dachem, przy cudzym stole, samotnie. Myślę o Tatce , dlaczego pozbawiają mnie jego widoku może na lata całe? Mój przyjaciel, mój adorator stary. Tak drogie te lata, w których on jeszcze wciąż jest piękny i królewski artysta, tak bezcenne. A mnie odebrano rodzinę. Odpędził mnie wiatr i nie ma powrotu, ani wieści, ani pociechy. Serce wstrzymuje, bo musi. Obca nuda sączy się godzinami, przeglądam w kufrze uprzykrzone szmaty, doskwierające i wyszydzające obecny stan…
Bez Lotka zmarniałabym już dawno, a wciąż mnie straszą rozłąką we Francji… A z domu nic – milczenie, mur. Mężczyźni, czegoż to szukacie u wojny? Miłości, nowości, natchnienia, wielkości, postępu, zmiana losu? Znajdujecie: grozę, kalectwo, niesprawiedliwość, poniżenie, rozłąkę, znużenie, obrzydzenie do klęsk i zwycięstw.

 

[bez daty]
Po drodze w ciemności głuchej, błotnej, wśród gór i wądołów, ku Krakowskiej, zatrzymani trzy razy przez władze przydrożne, raz po raz w odstępie 5 km, jechaliśmy bez humoru, źli na siebie… Auto przewiewne letnie, bo kabriolet, przepuszczało ostre podmuchy górskiej nocy rumuńskiej. Wreszcie kicha nam nawaliła na 40. kilometrze przed Czajową… Zajechaliśmy do hotelu kapiącego od nędzy wspaniałości prowincjonalnego „Majesticu”… Z początku chciano nam wpakować taki „królewski” apartament z salonem i alkową za 250 lei jedna noc. Ale postawiliśmy się, że nie, i pomimo zapewnień numerowego, że niczego nie ma, dostaliśmy na najwyższym piętrze pokoisko nawet ciepłe, gdzie zasłużona noc minęła jak sen. Wody ciepłej nie było, herbatę podano nam jasną jak słoma, zabarwiona po raz drugi zaparzona mierzwą woda.
Byliśmy dla siebie niegrzeczni. Smutek mnie ściął znów i obrzydzenie do samej siebie…"

Dodaj artykuł do:
(dodano 19.10.12, autor: wanilia)
Dział literatura
Tagi: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, proza, wojna
KOMENTARZE:
Aby dodać komentarz musisz się zalogować
Logowanie
Po zalogowaniu będziesz mieć możliwośc dodawania swojej twórczości, newsów, recenzji, ogłoszeń, brać udział w konkursach, głosować, zbierać punkty... Zapraszamy!
REKLAMA
POLECAMY

NEWSLETTER

Pomóż nam rozwijać IRKĘ i zaprenumeruj nieinwazyjny (wysyłany raz w miesiącu) i bezpłatny e-magazyn.


Jeśli chcesz otrzymywać newsletter, zarejestruj się w IRCE i zaznacz opcję "Chcę otrzymywać newsletter" lub wyślij maila o temacie "NEWSLETTER" na adres: irka(at)irka.com.pl

UTWORY OSTATNIO DODANE
RECENZJE OSTATNIO DODANE
OGŁOSZENIA OSTATNIO DODANE
REKOMENDOWANE PREMIERY
1
Damiano David
2
Arkadiusz Jakubik
3
Eluveitie
4
Sting
5
Elton John & Brandi Carlile
6
Anita Lipnicka
7
The Waterboys
8
Bryan Ferry
9
Mela Koteluk
10
Turbo
1
Korek Bojanowski
2
Mara Tamkovich
3
Michel Hazanavicius
4
Céline Sallette
5
Christopher Landon
6
Neil Boyle, Kirk Hendry
7
Rungano Nyoni
8
Fabrice Du Welz
9
Michał Kondrat
10
Alonso Ruizpalacios
1
Alina Moś
2
Ilaria Lanzino
3
Sebastian Fabijański
4
Anna Kękuś
5
Łukasz Czuj
6
reż. Mariusz Treliński
7
Beth Henley / reż. Jarosław Tumidajski
8
Gabriela Zapolska
9
Marta Abramowicz / reż. Daria Kopiec
10
Opera Krakowska w Krakowie
REKLAMA
ZALINKUJ NAS
Wszelkie prawa zastrzeżone ©, irka.com.pl
grafika: irka.com.pl serwis wykonany przez Jassmedia