Co roku jadąc na Węgorzewskie rockowisko jestem pewien dwóch rzeczy: Deszczu i ludzi na górce, którzy znają dwie piosenki i śpiewają je w kółko przez 24 godziny na dobę. W tym roku, po raz pierwszy od wielu lat, deszczu nie było wcale, a śpiewacy rozwinęli repertuar, dodając do niego piosenki, które miały więcej niż jedną zwrotkę.
To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że festiwal w Węgorzewie jest zjawiskiem nieprzewidywalnym, jedynym w swoim rodzaju. Do innych nowości należy zaliczyć zmianę nazwy, która w przypadku tego festiwalu ma miejsce co kilka lat. Tym razem impreza odbyła się pod nazwą Seven Festival, co do której mam mieszane uczucia, bo z jednej strony jest krótka i zwięzła a z drugiej kompletnie nic nie wyraża, a już na pewno nie zapowiada masy dobrej rockowej muzyki. A tej jak zwykle było sporo.
Pierwszy dzień festiwalu to koncerty wyłącznie na małej scenie, co jest świetnym pomysłem, bo pozwala na spokojne rozbicie namiotów i zaaklimatyzowanie się na polu bez konieczności utraty koncertów. Jako zespół otwierający wystąpił Koniec Świata, którzy jako jedyni tego dnia prezentowali w miarę klasyczne podejście do gitarowego grania. Występujący po nich Nook, Tides from Nebula, California Stories Uncovered i Klimt prezentowali bardziej zakręcone i alternatywne podejście do rocka. Mam nadzieję, że nie był to jednorazowy eksperyment organizatorów, bo naprawdę chciałbym w przyszłych latach również zobaczyć tego typu zespoły na deskach Węgorzewskiej sceny. Koncert zakończyło legendarne awangardowe trio Strange Attractor. Niesamowite popisy instrumentalistów Nielsa van Hoorna (który co chwile wbiegał z saksofonem w publiczność) i Richarda van Kruysdijka, który jednocześnie szalał na perkusji i puszczał sample z (jak mi się wydaje) SPD-S pokazały jak powinno się grać nowoczesną mieszankę jazzu i elektroniki. Wszystko to uzupełnione pięknym wokalem Marie – Claudine sprawiło że był to jeden z najlepszych koncertów tej edycji rockowiska (a już na pewno przebijał inne pod względem kontaktu z publiką)
Drugi dzień rozpoczął się koncertem zespołu Seven Nation Army, który jako jeden z nielicznych na świecie ma w składzie równą ilość osób płci pięknej i brzydkiej. Następnie wystąpiła legenda polskiego rocka, Sztywny Pal Azji, o koncercie których chciałbym napisać wiele dobrego (bo to jednak muzyka mojego dzieciństwa) ale ich nowy wokalista niestety nie pozwala mi na to. Jako kolejni wystąpili poznaniacy z zespołu Mucha promujący swój najnowszy album „Notoryczni Debiutanci” (Swoją drogą genialny tytuł) dając zgromadzonym pod sceną ludziom ogromną dawkę pozytywnych emocji. Następnie na scenie pojawiła się pierwsze formacja z wielkiej trójcy tego dnia, Lipali. Ich naprawdę świetny koncert pokazał, że Tomek Lipnicki mimo iż złagodniał to nie poddał się kastracji i wie jak poruszyć publikę. Odpowiednio zrównoważona ilość ciężaru i lirycznej subtelności dała naprawdę piorunujący efekt, a refren ich ostatniego hitu „Upadam” chodzi mi po głowie aż do dziś. Jako przedostatnia formacja tego dnia zagrała grupa Hey, i tu pojawiło się pierwsze rozczarowanie. Nuda, sztywność, przewidywalność i Nosowska próbująca udawać, że ma 10 lat. Bolało to tym bardziej że wszyscy mieli w pamięci jej genialny solowy koncert z Eko Union of Rock 2008. Naprawdę mam nadzieję że był to jednorazowy spadek formy, bo do tej pory wszystkie ich koncerty naprawdę mi się podobały. Dzień drugi zakończył Hunter, który jak zwykle przygotował dla swoich fanów nie lichą niespodziankę. Po zagraniu kilku utworów w sposób normalny na scenę wkroczył chór (którego nazwy niestety nie zapamiętałem, za co z całego serca wszystkich śpiewających przepraszam) a Drak i jego ekipa przerzucili się na brzmienia akustyczne. Eksperyment ciekawy, ale czy udany? Moim zdaniem jak najbardziej.
Trzeci dzień festiwalu został już na samym początku okrzyknięty przez ludzi bawiących się na polu namiotowym jako „Dzień Gotycki”. Rozpoczął się koncertami formacji Time to Express i The On Fires. Następnie na scenę wkroczył zespół Hurt, których koncert uświadomił mi jak wielką ewolucję panowie przeszli w ciągu 18 lat działalności (Chociaż mimo to dla mnie do dziś niepodzielnie rządzą dzikie „Serki Dietetyczne”). Zaraz po nich na scenę dumnie wkroczyła Anja Orthodox z zespołem. Koncert ten był dla mnie wielkim zaskoczeniem, ponieważ kiedy widziałem ich ostatnio na przystanku Woodstock głos Anji brzmiał jakby straciła „to coś’. Teraz jednak było naprawdę dobrze. Jako przedostatni na scenie wystąpił zespół, który przez niektórych nazywany jest „Dziećmi Węgorzewa” ponieważ to właśnie na tym festiwalu zaczęła się ich droga do wielkiej kariery. Coma, bo oczywiście o nich tutaj mówimy sprowadziła pod scenę rekordową ilość ludzi. Nie powinno to jednak nikogo dziwić, ponieważ powszechnie znanym faktem jest iż Piotr Rogucki potrafi opisać swoje śniadanie w tak poetycki sposób że miliony fanek (i zapewne też kilku fanów) muszą zmieniać dolne części garderoby. Ostatni koncert wieczoru należał do Tilo Wolffa i jego Lacrimosy. Wszyscy Goci, którzy przyjechali na festiwal specjalnie dla tej formacji tłumnie stawili się pod sceną. Zespół dał naprawdę świetny koncert i pokazał dla wszystkich ludzi, którzy gotyk kojarzą z takimi zespołami jak Nightwish czy WIthin Temptation (które zasługują co najwyżej na miano „około gotykowate”) jak naprawdę powinna brzmieć taka muza. Dla lepszego doedukowania laików proponuje za rok zaprosić Fields of the Nephilim lub Sisters of Mercy.
Ostatniego dnia niestety z powodów ode mnie niezależnych mogłem dotrzeć dopiero na HEart & Soul. W tym miejscu nastąpiło wielkie zaskoczenie, ponieważ gdy przybyłem na plac o godzinie 21:40 załapałem się na ostatnią piosenkę tego projektu, co znaczyłoby, że albo grali tylko pół godziny albo zaczęli grać wcześniej niż to planowane. Obie rzeczy wydają mi się dość nierealne. Nic to, po chwili na scenie zainstalowali się kultowa holenderska (trochę przykro że zrobili to chwile po przegranej ich drużyny) formacja The Legendary Pink Dots którzy zaprezentowali idealnie wyważoną mieszankę rocka i psychodeli. Co prawda niektórzy kręcili nosami „że zmuła i w ogóle” ale byli to ludzie którzy najwyraźniej jeszcze do takiej muzyki nie dorośli. Chwile po spokojnym szaleństwie kropek z głośników zaatakowały nas deathowe kaskady riffów w wykonaniu pana Generała i spółki. Nowy skład zespołu Vader sprawdza się naprawdę dobrze i w mojej opinii był to najlepszy koncert tego dnia, a być może i całego Węgorzewa. Po dość długiej przerwie technicznej w trakcie której na scenie instalowano pokaźnych rozmiarów zestaw perkusyjny rozpoczął się koncert główny tej edycji. Muszę przyznać, że tak jak większość przybyłych czekałem na ten występ z niecierpliwością. Niestety, mimo iż koncert był na naprawdę wysokim poziomie to jakoś mnie osobiście nie poruszył. Może miałem co do niego zbyt duże oczekiwania, a może to po prostu dlatego że nigdy nie byłem wielkim fanem Brazylijczyków (o ile ktokolwiek z obecnego składu, po za basistą, pochodzi z tego kraju). Publika jednak wyglądała na zachwyconą, a to przecież głownie ich zdanie się liczy, nie moje. Tutaj jednak na koniec mała dygresja, wszystkie zespoły grające przed Sepulturą miały zauważalnie gorsze nagłośnienie. Nie wiem czy był to celowy zabieg mający na celu uwypuklić ogrom głównej gwiazdy, ale jeżeli tak było to uważam to za bardzo nieładną zagrywkę.
Podsumowując, kolejną edycję Węgorzewskiego festiwalu można uznać za udaną. Mimo kilku drobnych zgrzytów (np. Jedno wejście na teren pola namiotowego, co dwukrotnie wydłużało podróż do sklepu) będę ją miło wspominał. Co prawda nie do końca cieszy mnie droga którą ewoluuje ten festiwal pod względem organizacyjnym (coraz wyższe ceny karnetów, coraz bardziej rygorystyczny regulamin, coraz mniej gatunków piwa) to muzyka i ludzie którzy tam przyjeżdżają rekompensują wszystko. Jeżeli ktoś z was jeszcze tam nie był zapraszam za rok, jakkolwiek ten festiwal nie będzie się wtedy zwał. Naprawdę warto.