Fragment książki „Woda. Historia pewnego porwania” Szymona Opryszka

Gorąco zapraszamy do zapoznania się z fragmentem książki o tytule „Woda. Historia pewnego porwania” Szymona Opryszka. 

1

Mamy two­jego męża, po­wie­dział. Głos na­le­żał do męż­czy­zny. Silny i szorstki, jakby nie­tu­tej­szy. Była pierw­sza w nocy. Głu­pia, spy­ta­łam tylko: Już? Dwie go­dziny wcze­śniej skoń­czy­łam skła­dać ze­zna­nia przed pro­ku­ra­to­rem. Ho­mero nie wró­cił do domu na noc. Nie od­bie­rał te­le­fonu. Przez kilka go­dzin cze­ka­łam na ko­ry­ta­rzu w miej­sco­wej pro­ku­ra­tu­rze. Po­tem śled­czy za­czął za­da­wać py­ta­nia. Pani mąż na­pił się z ko­le­gami, była im­preza, nie ma co pa­ni­ko­wać, orzekł. Pan go nie zna, ja na to. To nie typ, który bę­dzie pił całą noc. To się ni­gdy nie zda­rzyło. Ow­szem, lubi spo­tkać się ze zna­jo­mymi. Nie po­wiem, że nie pije. Ale przez dwa­dzie­ścia lat, jak go znam, co­dzien­nie wsta­wał skoro świt do­glą­dać lasu i mo­tyli. Tak, kurwa, mo­tyli. Pro­ku­ra­tor tylko wzru­szył ra­mio­nami, jak ktoś zaj­muje się pi­ciem, to po­tem znika.

Ale mu­sieli spi­sać ze­zna­nia. Do domu wró­ci­łam po pół­nocy. Dzieci jesz­cze nie spały, uda­wa­łam spo­kojną. Wtedy za­dzwo­nił męż­czy­zna o szorst­kim gło­sie.

Gdzie go zna­leź­li­ście, wy­du­si­łam w końcu, choć wtedy miało to naj­mniej­sze zna­cze­nie.

Je­śli chcesz zo­ba­czyć Ho­mero przy ży­ciu, prze­lej mi sto ty­sięcy pe­sos, usły­sza­łam.

Sto ty­sięcy? Skąd mam wziąć taką kwotę w środku nocy?

Ile masz?

Uzbie­ram może dwa­dzie­ścia.

Chcemy pięć­dzie­siąt. Masz pół go­dziny, by zro­bić prze­lew.

Pół go­dziny? Miesz­kam na końcu świata, do banku mam go­dzinę drogi, je­stem sama z dziećmi, a Ho­mero znik­nął wraz z sa­mo­cho­dem. Co mam zro­bić?

Ci­sza. Chyba się zdzi­wił.

Za­dzwo­nię o dzie­wią­tej rano, masz być w banku. Moi lu­dzie będą cię ob­ser­wo­wać. Je­śli dasz znać po­li­cji, to już go nie zo­ba­czysz.

Obu­dzi­łam chyba wszyst­kich krew­nych, ale ze­bra­łam pie­nią­dze. Ran­kiem do­sta­łam wia­do­mość z nu­me­rem konta. Zło­ży­łam de­po­zyt, pięć­dzie­siąt ty­sięcy pe­sos w go­tówce. Po chwili przy­szła ko­lejna wia­do­mość, głos z te­le­fonu ka­zał prze­słać zdję­cie po­twier­dze­nia prze­lewu. Chcia­łam po­zo­stać silna, ręce same się trzę­sły. Znów za­dzwo­nił.

Jak tylko wyj­dziesz z banku, masz usu­nąć wszyst­kie zdję­cia i po­łą­cze­nia z tym nu­me­rem. Je­śli moi lu­dzie cię za­trzy­mają, zo­ba­czą ja­ki­kol­wiek ślad po na­szej roz­mo­wie, co­kol­wiek, co po­zwoli nas zlo­ka­li­zo­wać, twój mąż straci ży­cie.

Nie mo­głam od­dy­chać. Po­szłam pro­sto do domu. Nie oglą­da­łam się za sie­bie. Nikt mnie nie za­trzy­mał.

2

Po­znali się w cza­sach, gdy mi­ło­sne li­ściki pi­sało się na tor­til­lach. Ho­mero po­wta­rzał jej, że zo­sta­nie straż­ni­kiem mo­tyli. Za­ko­chała się. Inni pu­kali się w czoło.

Straż­nik mo­tyli. Nie­wdzięczna to fu­cha w pu­eblo spra­wia­ją­cym wra­że­nie, jakby miało osu­nąć się ze zbo­cza, przez które prze­biega nie­wi­dzialna gra­nica mię­dzy sta­nami Mek­syk i Mi­cho­acán. Na stu pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trach kwa­dra­to­wych gminy Ocampo upchnięto po­nad czter­dzie­ści osad, frag­ment re­zer­watu bios­fery, plan­ta­cje awo­kado, biz­nes nie­le­gal­nych drwali i po­letka ma­ri­hu­any, a pod zie­mią były jesz­cze że­lazo, miedź, cynk, kadm, ołów, sre­bro, złoto, żwir, wa­pień, mar­mur, ka­olin, krze­mionka i za­pasy wody, które mo­głyby na­poić pół Mek­syku. W po­wie­trzu la­tają na­to­miast po­je­dyn­cze słowa umie­ra­ją­cego ję­zyka ma­za­hua – i mo­tyle mo­nar­chiczne.

Du­sze zmar­łych, tak je na­zy­wał Ho­mero. Co roku, w oko­li­cach Święta Zmar­łych, przy­la­tują, by prze­zi­mo­wać w gór­skich sank­tu­ariach. Gdy li­sto­pa­dowe słońce roz­grzewa dzień, tań­czą nad łą­kami i stru­my­kami, a po­tem na­sy­cone pro­mie­niami opa­dają z sił, wdra­pują się na ga­łę­zie oy­ameli, jo­deł re­li­gij­nych, by przy­ssać się do nich jak nie­mow­lak do piersi. Gę­sty bal­da­chim igieł chroni je przed desz­czem i two­rzy mi­kro­kli­mat na tyle chłodny, by utrzy­mać mo­tyle w sta­nie hi­ber­na­cji, ale nie na tyle mroźny, by je za­bić. Ści­śnięte na ga­łąz­kach wy­glą­dają wtedy jak wy­su­szone li­ście.

Pod ko­niec lu­tego, gdy skoń­czy się ich sen, mo­tyle wy­lecą zło­żyć jaja w dro­dze po­wrot­nej na pół­noc. Zwy­kle żyją cztery, pięć ty­go­dni – pierw­sze po­ko­le­nie na­ro­dzi się w Tek­sa­sie, dru­gie gdzieś na Wiel­kich Rów­ni­nach, trze­cie w kra­inie Wiel­kich Je­zior. Czwarta ge­ne­ra­cja od­bę­dzie je­sienną piel­grzymkę śla­dami ni­gdy nie­po­zna­nych pra­dziad­ków, po­nad cztery ty­siące ki­lo­me­trów z Ka­nady, przez Stany Zjed­no­czone, aż do Mek­syku. Kil­ku­ty­go­dniowa po­dróż wy­dłuży ży­cie hi­ber­nu­ją­cego po­ko­le­nia do sied­miu, a na­wet ośmiu mie­sięcy – dla­tego na­zywa się je po­ko­le­niem Ma­tu­za­lema.

Na po­czątku my­śla­łem, że do Świę­tego Lasu przy­wio­dły mnie mo­tyle. Dziś my­ślę, że przy­cią­gnęła mnie tam siła me­ta­fory.

3

Re­beca Va­len­cia Gon­zález, żona Ho­mero, przy­wi­tała mnie po­ży­czo­nym uśmie­chem. Nie le­żał do­brze na jej zmę­czo­nej twa­rzy. Przed chwilą wy­tasz­czy­łem się z sa­mo­chodu, w gę­stej mgle po­tar­ga­nej przez świa­tła aut przy­drożne szyldy in­for­mo­wały, że w Ocampo da się po­ży­czyć nie­mal wszystko: drewno do po­szy­cia da­chów, krze­sła na im­prezy, bu­tle ga­zowe, ko­guty do walk. Póź­niej mia­łem się jesz­cze do­wie­dzieć o gło­sach wy­bor­czych.

– Gdy na po­czątku li­sto­pada mo­tyle przy­la­ty­wały do Świę­tego Lasu, Ho­mero czuł się, jakby do­ty­kał Boga. – Re­beca ukrad­kiem ocie­rała roz­ma­zany tusz. – Na pierw­szej randce wciąż o nich opo­wia­dał, a po­tem co­dzien­nie, przez dwa­dzie­ścia lat.

– Nie by­łaś za­zdro­sna?

– Żar­to­wał cza­sem: „Która na świe­cie ma w domu ta­kiego ro­man­tyka, co broni mo­tyli?”. Więc uśmie­cha­łam się, masz tu śnia­da­nie, idź już do tych swo­ich ko­cha­nek, mó­wi­łam. A on ru­szał do lasu.

Trudno było jej ubrać tamte szczę­śliwe dni w słowa, więc prze­szli­śmy przez drew­nianą furtkę za­my­kaną na ha­czyk z wy­gię­tego gwoź­dzia. Sie­dli­śmy w ciem­nej kuchni przy stole po­kry­tym ce­ratą. Świeża mu­rar­ska za­prawa mó­wiła wię­cej o prze­rwa­nych pla­nach niż go­spo­dyni. Mąż spo­glą­dał mil­cząco z por­tretu na ko­mo­dzie. Przy­po­mi­nał Jó­zefa Sta­lina, który zja­wił się w Mek­syku w ra­mach po­kuty, by bro­nić mo­tyli. Miał tylko rów­niej przy­strzy­żone wąsy.

– Nie wzię­li­śmy ślubu ko­ściel­nego – wes­tchnęła Re­beca. – Nie było czasu, tylko mo­tyle i mo­tyle. Ho­mero po­wta­rzał, że z lotu mo­nar­chy le­piej wi­dać za­gro­że­nia, które na nas czy­hają.

– Na lu­dzi?

– Na cały świat. Na­ukowcy też o tym mó­wią. Ale aku­rat za Ho­mero nie prze­pa­dali. – Ko­bieta uśmiech­nęła się. – Gdy pod­czas spo­tkań z przy­rod­ni­kami mó­wił o du­szach przod­ków, które przy­la­tują z za­świa­tów, by ostrzec świat przed nie­zna­nym, aka­de­micy wier­cili się ner­wowo na krze­słach.

To, co Ho­mero i jego przod­ko­wie na­zy­wali se­kretną prze­strogą, na­ukowcy okre­ślają bio­in­dy­ka­cją – część ba­da­czy wi­dzi w mo­ty­lach ga­tunki, któ­rych ob­ser­wa­cja po­maga okre­ślić stan śro­do­wi­ska i za­cho­dzące w nim prze­miany: pstrągi słu­żyły sta­ro­żyt­nym Rzy­mia­nom do kon­troli ja­ko­ści wody, gór­nicy ko­rzy­stali z usług ka­nar­ków w ko­pal­niach w epoce prze­my­sło­wej. Bio­in­dy­ka­to­rami mogą być po­ro­sty, mrówki, chrząsz­cze, ptaki – a także mo­tyle.

– Co pró­bują nam prze­ka­zać mo­tyle? – za­py­ta­łem.

Re­beca wzru­szyła ra­mio­nami. Opo­wie­działa, że pew­nego razu Ho­mero uczy­nił uży­tek z czar­nego pasa w ta­ekwondo, by wy­tłu­ma­czyć pew­nemu bo­ta­ni­kowi, że ję­zyk na­uki i ję­zyk serca dzieli tylko sub­telna róż­nica em­pa­tii. A po­tem po­szła wie­szać pra­nie. Wy­sze­dłem za nią na po­dwórko. Kilka psów szcze­kało na in­dyka, który za­plą­tał się w siatkę ogro­dze­nia. Za­biły dzwony z są­sied­niego ko­ścioła – po­śród po­zo­sta­łych za­bu­do­wań ogromna ko­puła wy­glą­dała jak dy­nia wrzu­cona do wa­rzyw­nika z po­ziom­kami. Po­tem zo­ba­czy­łem, że na drzwiach świą­tyni wi­siało to samo ogło­sze­nie, które wi­dzia­łem wcze­śniej na la­tar­niach. Było w nim wię­cej po­ezji niż w nie­jed­nym wier­szu.

Za­gi­nął straż­nik mo­tyli, opie­kun lasu, obrońca rzek
Ho­mero Gó­mez Gon­zález
Wiek: 50 lat
Ry­so­pis: 180 cm, wąsy, ciem­nie spodnie, biała ko­szula
Za­wód: straż­nik mo­tyli, za­rządca sank­tu­arium El Ro­sa­rio, agro­nom
Ostat­nio wi­dziany w so­łec­twie El Sol­dado Anó­nimo

O jego po­szu­ki­wa­niach trą­biły me­dia w ca­łym kraju: 13 stycz­nia 2020 roku wy­szedł z domu, po­je­chał do pracy, a po­tem roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Nie zo­sta­wił żad­nego znaku, żad­nego li­stu, na­wet za­pi­sku na tor­tilli.

4

Jesz­cze za­nim przy­je­cha­łem do Ocampo, po­ży­czy­łem od Ho­mero jedną myśl: „Po­win­ni­śmy spoj­rzeć na świat oczami mo­tyli mo­nar­chicz­nych”. Zna­la­złem te słowa w jed­nym z wy­wia­dów, któ­rego udzie­lił, za­nim prze­padł bez wie­ści.

Wów­czas wie­dzia­łem o mo­ty­lach mo­nar­chicz­nych za­le­d­wie tyle, że wę­drują, by nie stać się tylko wpi­sami w en­cy­klo­pe­dii. We­dług ONZ to je­den z naj­star­szych i naj­bar­dziej od­por­nych ga­tun­ków, a mimo to jest za­gro­żony wy­mar­ciem. Po­nad dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent po­pu­la­cji mo­nar­chów mi­gruje do kilku pła­tów mek­sy­kań­skiego lasu (mniej­szy od­se­tek mo­tyli zi­muje w po­łu­dnio­wej Ka­li­for­nii lub na Flo­ry­dzie), z któ­rych każdy jest mniej­szy niż po­łowa bo­iska pił­kar­skiego. Pod­czas po­dróży raz po raz na­po­ty­kają za­gro­że­nia.

Na­zwę nadał im w 1758 roku Ka­rol Lin­ne­usz, na cześć króla An­glii Wil­helma III. Dwa­na­ście lat póź­niej Jan Krzysz­tof Kluk, pol­ski du­chowny i przy­rod­nik, przy­po­rząd­ko­wał mo­nar­chy do ro­dzaju da­na­idów – to z ko­lei na­wią­za­nie do Da­naid, pięć­dzie­się­ciu có­rek grec­kiego króla Da­na­osa, które za za­bój­stwo mę­żów zo­stały ska­zane na na­peł­nia­nie wodą dziu­ra­wej beczki. Ła­ciń­ska na­zwa mo­nar­chów brzmi: Da­naus ple­xip­pus, da­naid wę­drowny.

Mie­sią­cami pra­gną­łem wy­obra­zić so­bie świat wi­dziany ich oczami. Ale skoro Ho­mero prze­padł, po­trze­bo­wa­łem in­nego prze­wod­nika.

Ide­alną osobą wy­da­wał mi się ka­pi­tan Fran­ci­sco Gu­ti­ér­rez. Miał dwa­na­ście lat, gdy wy­ro­sły mu pierw­sze skrzy­dła i wzbił się w po­wie­trze. Nie zda­rzy­łoby się to bez jego ojca, któ­rego na­zy­wano El Gato, Kot. Po­dobno miał sie­dem żyć. Uro­dził się w 1910 roku i był praw­do­po­dob­nie pierw­szą osobą na świe­cie, która wy­ko­nała skok z sa­mo­lotu z wła­sno­ręcz­nie uszy­tym spa­do­chro­nem. I z ko­tem na rę­kach. To było przed drugą wojną świa­tową. Po­tem zdo­był li­cen­cję pi­lota cy­wil­nego, ścią­gnął do Mek­syku pierw­sze szy­bowce, a wiele lat póź­niej udało mu się na­wet za­pro­sić na kon­fe­ren­cję Ju­rija Ga­ga­rina. Dziś oj­ciec Fran­ci­sco, Agu­stín Gu­ti­ér­rez Pe­láez, uwa­żany jest za pio­niera lot­nic­twa w Mek­syku. Jego od­lany z brązu po­mnik stoi na lot­ni­sku w sto­licy. Fran­ci­sco jest przed­ostat­nim z jego dzie­się­ciorga dzieci.

Wszyst­kie la­tały od ma­łego. Je­śli gdzieś na świe­cie od­by­wały się mi­strzo­stwa pa­ra­lot­niar­skie lub szy­bow­cowe, któ­ryś z Gu­ti­ér­re­zów mu­siał w nich star­to­wać. Pierw­sze pa­ra­lot­nie bu­do­wali ze śmieci zna­le­zio­nych na ulicy. W 2005 roku, gdy Fran­ci­sco po­woli prze­obra­żał się w czter­dzie­sto­latka, wy­my­ślił, że bę­dzie to­wa­rzy­szył da­na­idom w wę­drówce z Ka­nady do Mek­syku. Na po­trzeby wy­prawy zbu­do­wał ul­tra­lekki sa­mo­lot ze skrzy­dłami w bar­wach mo­tyli mo­nar­chicz­nych. Na­zwał go „Pa­pa­lot­zin”. Ta zbitka słów z ję­zyka na­hu­atl ozna­cza ma­łego mo­tyla.

– Po­czu­łeś się owa­dem? – za­py­ta­łem ka­pi­tana.

– Ra­czej po­czwarką, która ma­rzy o wol­no­ści by­cia mo­ty­lem. W gó­rze, zdany na ła­skę wia­tru, uświa­da­miasz so­bie, jak kru­chymi isto­tami je­ste­śmy w po­rów­na­niu z mo­ty­lami. Je­śli wziąć pod uwagę pro­por­cje, a prze­cież mo­tyl waży tyle, co spi­nacz do pa­pieru, to w trak­cie mi­gra­cji po­ko­nuje drogę, którą my mu­sie­li­śmy od­być na Księ­życ. W mo­ty­lach jest siła, ja­kiej my nie mamy.

Ka­pi­tan Gu­ti­ér­rez po­ko­nał u boku mo­tyli mo­nar­chicz­nych pra­wie pięć ty­sięcy ki­lo­me­trów, skrzy­dło w skrzy­dło, w ich tem­pie, z przy­stan­kami w miej­scach, które one wy­bie­rały. Wy­ru­szył z Mont­re­alu, po­tem le­ciał przez Ot­tawę, To­ronto, nad wo­do­spa­dem Nia­gara, na­stęp­nie nad Po­int Pe­lee, No­wym Jor­kiem („Na lot­ni­sku Buf­falo kon­tro­le­rzy lo­tów wy­bie­gli z wieży i prze­cie­rali oczy ze zdu­mie­nia, jakby zo­ba­czyli wiel­kiego mo­tyla”), Wa­szyng­to­nem, i da­lej na po­łu­dnie, aż do Tek­sasu. Gra­nicę mię­dzy Sta­nami Zjed­no­czo­nymi i Mek­sy­kiem mi­nął nie­opo­dal Ma­de­ras del Car­men, na­stęp­nie le­ciał nad Mon­ter­rey i San Luis Po­tosí, aż w końcu do­tarli do Świę­tego Lasu.

Ka­pi­tan opo­wia­dał, że z góry oglą­dał świat jak w fil­mie po­klat­ko­wym, uję­cie po uję­ciu. W trak­cie tej wę­drówki zo­ba­czył to, o czym mó­wili obrońcy mo­tyli – że na skrzy­dla­tych mi­gran­tów czy­hają za­gro­że­nia: roz­ra­sta­jące się be­to­nowe mia­sta, które raz po raz są za­le­wane przez po­wo­dzie; po­skra­mia­jące rzeki wały i za­pory, które za­bu­rzyły na­tu­ralną funk­cję mo­kra­deł i rów­nin za­le­wo­wych, czyli sie­dlisk mo­tyli; wy­cięte lasy i za­orane łąki, za­stą­pione wiel­kimi, wiecz­nie spra­gnio­nymi upra­wami soi, ku­ku­ry­dzy, trzciny cu­kro­wej i ba­wełny, wy­sy­sa­ją­cymi wodę z rzek i pod­ziemi, ocie­ka­jące pe­sty­cy­dami, które nie tylko prze­ni­kają do wód grun­to­wych, ale wy­trze­biły też tro­jeść mleczną. To wy­łącz­nie na niej mo­tyle skła­dają jaja, by młode gą­sie­nice miały do­stęp do po­ży­wie­nia. Za­warte w tro­je­ści tok­syny spra­wiają, że przy­szłe mo­tyle stają się nie­strawne dla dra­pież­ni­ków.

Gdy Fran­ci­sco do­le­ciał do Świę­tego Lasu, długo nie do­sta­wał zgody na lą­do­wa­nie. Ofi­cjele chcieli go po­wi­tać z ho­no­rami, ale gu­ber­na­tor się spóź­niał. Ka­pi­tan bał się, że za­mar­z­nie w po­wie­trzu. Była w tym pewna iro­nia, bo prze­cież cała ta wę­drówka mo­tyli na­zna­czona jest kli­ma­tycz­nymi ka­pry­sami i eks­tre­mal­nymi zja­wi­skami po­go­do­wymi: w 2016 roku z po­wodu naj­więk­szej od czte­rech de­kad bu­rzy śnież­nej w gó­rach Mek­syku zgi­nęło pół­tora mi­liona mo­tyli, cztery lata wcze­śniej fala upa­łów na Środ­ko­wym Za­cho­dzie USA za­biła dzie­siątki ty­sięcy. W ar­chi­wum pra­so­wym w Bi­blio­tece Na­ro­do­wej Mek­syku zna­la­złem wy­ci­nek o na­bo­żeń­stwie ża­łob­nym po ma­so­wej śmierci mo­tyli mo­nar­chicz­nych na po­czątku XXI wieku. Zie­mia po­kryta była wtedy dy­wa­nem z ty­sięcy mo­tyli, które zgi­nęły pod­czas bu­rzy. Uro­czy­stość po­pro­wa­dził dok­tor Lin­coln P. Bro­wer, bio­log z Wir­gi­nii. Ze­brali się na niej miesz­kańcy Świę­tego Lasu, urzęd­nicy i przy­rod­nicy. „Okażmy sza­cu­nek tej urnie z mo­ty­lami i walczmy, aby je chro­nić” – po­wie­dział wów­czas Jorge Mar­tín Ari­zmendi, bur­mistrz An­gan­gueo. Gdy dzieci od­śpie­wały hymn Mek­syku, do dołka w ziemi opusz­czono sym­bo­liczną trumnę z drzewa ce­dro­wego ozdo­bioną gir­lan­dami w bar­wach mo­tyli. Je­den z ża­łob­ni­ków stwier­dził, że to du­sze zmar­łych wró­ciły pod nową po­sta­cią, by ostrzec przed nie­bez­pie­czeń­stwem.

– I to wszystko przez nas – cią­gnął ka­pi­tan. – A prze­cież to, co za­graża mo­ty­lom, do­ty­czy także lu­dzi.

– Po­dob­nie mó­wił Ho­mero – za­uwa­ży­łem.

– Może brzmi to gór­no­lot­nie, ale co mi tam: dla mnie mo­tyle są w pew­nym sen­sie me­ta­forą na­szej cy­wi­li­za­cji.
(…)

Dodaj artykuł do:
(dodano 30.05.23, autor: blackrose)
Dział literatura
Tagi: fragment, Woda. Historia pewnego porwania, Szymon Opryszek
KOMENTARZE:
Aby dodać komentarz musisz się zalogować
Logowanie
Po zalogowaniu będziesz mieć możliwośc dodawania swojej twórczości, newsów, recenzji, ogłoszeń, brać udział w konkursach, głosować, zbierać punkty... Zapraszamy!
REKLAMA
POLECAMY

NEWSLETTER

Pomóż nam rozwijać IRKĘ i zaprenumeruj nieinwazyjny (wysyłany raz w miesiącu) i bezpłatny e-magazyn.


Jeśli chcesz otrzymywać newsletter, zarejestruj się w IRCE i zaznacz opcję "Chcę otrzymywać newsletter" lub wyślij maila o temacie "NEWSLETTER" na adres: irka(at)irka.com.pl

UTWORY OSTATNIO DODANE
RECENZJE OSTATNIO DODANE
OGŁOSZENIA OSTATNIO DODANE
REKOMENDOWANE PREMIERY
1
Damiano David
2
Arkadiusz Jakubik
3
Eluveitie
4
Sting
5
Elton John & Brandi Carlile
6
Anita Lipnicka
7
The Waterboys
8
Bryan Ferry
9
Mela Koteluk
10
Turbo
1
Korek Bojanowski
2
Mara Tamkovich
3
Michel Hazanavicius
4
Céline Sallette
5
Christopher Landon
6
Neil Boyle, Kirk Hendry
7
Rungano Nyoni
8
Fabrice Du Welz
9
Michał Kondrat
10
Alonso Ruizpalacios
1
Alina Moś
2
Ilaria Lanzino
3
Sebastian Fabijański
4
Anna Kękuś
5
Łukasz Czuj
6
reż. Mariusz Treliński
7
Beth Henley / reż. Jarosław Tumidajski
8
Gabriela Zapolska
9
Marta Abramowicz / reż. Daria Kopiec
10
Opera Krakowska w Krakowie
REKLAMA
ZALINKUJ NAS
Wszelkie prawa zastrzeżone ©, irka.com.pl
grafika: irka.com.pl serwis wykonany przez Jassmedia