Fragment książki „Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”

Prezentujemy fragment książki "Columbine. Masakra w amerykańskim liceum”.

1. Pan D.

Po­wie­dział im, że ich ko­cha. Ka­żde­go z osob­na. Mó­wił bez kart­ki i ostro­żnie do­bie­rał sło­wa. Frank De­An­ge­lis prze­cze­kał wy­stęp czir­li­de­rek, na­gro­dy za wy­ni­ki w na­uce i przy­go­to­wa­ne przez uczniów fil­my. Kie­dy po go­dzi­nie wszyst­kie te punk­ty hucz­nej uro­czy­sto­ści się sko­ńczy­ły, ten ni­ski mężczy­zna w śred­nim wie­ku prze­sze­dł przez lśni­ące bo­isko do ko­szy­ków­ki, by wy­gło­sić swo­je prze­mó­wie­nie. Nie spie­szył się. Z uśmie­chem mi­nął or­kie­strę mar­szo­wą, czir­li­der­ki i logo re­bel­sów, szkol­nej dru­ży­ny, wy­ma­lo­wa­ne pod ło­po­czący­mi pro­por­ca­mi, świa­dec­twa­mi ostat­nich zwy­ci­ęstw. Sta­nął przed dwo­ma ty­si­ąca­mi roz­e­mo­cjo­no­wa­nych li­ce­ali­stów sie­dzących na drew­nia­nych try­bu­nach. Sku­pi­li na nim całą swo­ją uwa­gę. Wte­dy po­wie­dział im, jak wie­le dla nie­go zna­czą. Że pękło­by mu ser­ce, gdy­by miał stra­cić cho­ćby jed­no z nich.

To było do­syć dziw­ne – że ktoś z dy­rek­cji po­wie­dział zgro­ma­dze­niu na­sto­lat­ków aku­rat coś ta­kie­go. Ale Frank De­An­ge­lis dłu­żej był tre­ne­rem niż dy­rek­to­rem i ca­łym ser­cem wie­rzył w mo­ty­wo­wa­nie przez szcze­ro­ść. Szes­na­ście lat szko­lił dru­ży­ny fut­bo­lu i ba­se­bal­lu, ale wy­glądał jak za­pa­śnik: na­bi­te cia­ło, po­sta­wa żo­łnie­rza pie­cho­ty mor­skiej, jed­nak bez fan­fa­ro­na­dy. Pró­bo­wał ba­ga­te­li­zo­wać swo­ją tre­ner­ską prze­szło­ść, ale wi­dać ją było jak na dło­ni.

W jego gło­sie po­brzmie­wa­ła oba­wa. Nie pró­bo­wał jej ukryć, tak jak nie wstrzy­my­wał łez, któ­re na­pły­nęły mu do oczu. I da­ro­wa­li mu to. Te dzie­cia­ki mo­gły wy­czuć ście­mę od razu, a po­tem wy­ra­zić dez­apro­ba­tę śmie­chem, wier­ce­niem się i po­mru­kiem nie­za­do­wo­le­nia. Ale oni ko­cha­li pana D. Mógł po­wie­dzieć im pra­wie wszyst­ko – i często to ro­bił. Nic nie ukry­wał, nie owi­jał w ba­we­łnę, nie mó­wił do nich jak do głup­ków. Tego pi­ąt­ko­we­go po­ran­ka 16 kwiet­nia 1999 roku dy­rek­tor Frank De­An­ge­lis był czło­wie­kiem na wskroś prze­zro­czy­stym.

Wszy­scy ucznio­wie zgro­ma­dze­ni w sali gim­na­stycz­nej zro­zu­mie­li, co miał na my­śli. Od li­ce­al­ne­go balu dzie­li­ło ich mniej niż trzy­dzie­ści sze­ść go­dzin – a bal ozna­czał spo­ro pi­cia i spo­ro je­żdże­nia sa­mo­cho­da­mi. Pra­wie­nie tym dzie­cia­kom mo­ra­łów spo­wo­do­wa­ło­by tyl­ko prze­wra­ca­nie ocza­mi, więc za­miast tego opo­wie­dział im o trzech tra­ge­diach z wła­sne­go ży­cia. Jego ko­le­ga ze stu­diów zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym.

– Pa­mi­ętam, jak sie­dzia­łem w po­cze­kal­ni, jak pa­trzy­łem na jego krew – po­wie­dział. – Więc nie mów­cie, że to nie­mo­żli­we.

Opi­sał im, ja­kie to uczu­cie trzy­mać w ra­mio­nach na­sto­let­nią cór­kę, kie­dy ktoś, kogo zna­ła, zma­rł w pło­nącym wra­ku. Ale naj­trud­niej­sze na­de­szło, kie­dy mu­siał ze­brać całą li­ce­al­ną dru­ży­nę ba­se­bal­lu, żeby po­wie­dzieć im, że je­den z ich ko­le­gów stra­cił pa­no­wa­nie nad au­tem. Zno­wu się wzru­szył.

– Nie chcę iść na ko­lej­ny po­grzeb.

Pó­źniej po­le­cił:

– Spójrz­cie w lewo. A te­raz w pra­wo.

Za­chęcił ich, by przyj­rze­li się uśmiech­ni­ętym twa­rzom, a na­stęp­nie za­mknęli oczy i wy­obra­zi­li so­bie, że na­gle jed­ne­go z nich za­bra­kło. Po­pro­sił, by po­wta­rza­li za nim:

– Je­stem war­to­ścio­wym człon­kiem spo­łecz­no­ści li­ceum Co­lum­bi­ne. Nie je­stem sam.

To wte­dy po­wie­dział im, że ich ko­cha – za­wsze to po­wta­rzał.

– A te­raz otwórz­cie oczy. Chcę uj­rzeć wszyst­kie wa­sze pro­mien­ne, uśmiech­ni­ęte twa­rze w po­nie­dzia­łek rano.

Za­mil­kł na chwi­lę.

– Je­śli przyj­dzie wam do gło­wy zro­bić coś, co być może ści­ągnie na was kło­po­ty, pa­mi­ętaj­cie: za­le­ży mi na was. Ko­cham was, ale pa­mi­ętaj­cie – chcę, by­śmy byli wszy­scy ra­zem. Bo je­ste­śmy ro­dzi­ną, je­ste­śmy…

Nie do­ko­ńczył. To był dla nich znak. Po­de­rwa­li się na nogi i krzyk­nęli:

– CO-LUM-BINE!

Ivo­ry Mo­ore, na­uczy­ciel-pe­tar­da, za­wsze pod­kręca­jący at­mos­fe­rę, wy­bie­gł i za­in­to­no­wał:

– Je­ste­śmy…

– CO-LUM-BINE!

Tym ra­zem gło­śniej. Ich ręce wy­rwa­ły się ku nie­bu.

– Je­ste­śmy…

– CO-LUM-BINE!

– Je­ste­śmy…

– CO-LUM-BINE!

Gło­śniej, szyb­ciej, moc­niej, jesz­cze szyb­ciej – wpro­wa­dził ich w go­rącz­kę. A po­tem po­zwo­lił im się ro­ze­jść.

Ucznio­wie za­pe­łni­li ko­ry­ta­rze. Ko­ńczy­li ostat­ni dzień szko­ły. Do ich wa­żne­go week­en­du zo­sta­ło tyl­ko kil­ka go­dzin.

Po balu, w po­nie­dzia­łek, dwa ty­si­ące uczniów – wszy­scy – wró­ci­ło bez­piecz­nie do szko­ły. Ale na­stęp­ne­go po­po­łud­nia, we wto­rek 20 kwiet­nia 1999 roku, dwa­dzie­ścio­ro czwo­ro z dzie­ci pana D. i pra­cow­ni­ków szko­ły ka­ret­ki za­bio­rą do szpi­ta­li. Trzy­na­ście ciał zo­sta­nie w bu­dyn­ku szko­ły, a jesz­cze dwa – na jej te­re­nie. To będzie naj­gor­sza szkol­na strze­la­ni­na w hi­sto­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – cho­ciaż taki opis ura­zi­łby dwóch chło­pa­ków, któ­rzy wła­śnie fi­na­li­zo­wa­li swo­je pla­ny.

2. Bun­tow­ni­cy

Eric Har­ris bar­dzo chciał pó­jść na bal z dziew­czy­ną. Był w ostat­niej kla­sie, za­raz miał opu­ścić li­ceum Co­lum­bi­ne na za­wsze. Nie chciał być wy­klu­czo­ny z naj­wa­żniej­sze­go wy­da­rze­nia to­wa­rzy­skie­go swo­je­go do­tych­cza­so­we­go ży­cia. Na­praw­dę bar­dzo chciał pó­jść na bal z dziew­czy­ną.

Na ogół rand­ki nie sta­no­wi­ły pro­ble­mu. Eric był mó­zgow­cem, ale z rzad­kiej pod­ka­te­go­rii: mó­zgow­cem, ale spo­ko. Pa­lił, pił, uma­wiał się z dziew­czy­na­mi. Za­pra­sza­li go na im­pre­zy. Cza­sa­mi za­ja­rał tra­wę. Z wy­glądem też moc­no się sta­rał: woj­sko­wa fry­zu­ra – krót­ko, spi­cza­sto, mnó­stwo żelu – a do tego czar­ne T-shir­ty i wor­ko­wa­te bo­jów­ki. Pusz­czał w swo­jej hon­dzie ostry, in­du­strial­ny rock, nie­miec­ki, za­wsze na full. Lu­bił od­pa­lać fa­jer­wer­ki i je­ździć na wy­ciecz­ki do Wy­oming po to­war, żeby uzu­pe­łniać za­pa­sy. Ła­mał za­sa­dy, nadał so­bie ksyw­kę – Reb – ale su­mien­nie od­ra­biał pra­ce do­mo­we, do­sta­wał naj­lep­sze oce­ny. Kręcił nie­złe fil­mi­ki, pusz­cza­li je w szko­le. I za­da­wał się z la­ska­mi. Miał tłu­my la­sek.

W ogól­nosz­kol­nym ran­kin­gu pod­ry­wów Eric wy­prze­dzał wi­ęk­szo­ść ko­le­si z dru­ży­ny fut­bo­lo­wej. Był uro­czy. Po pro­stu pod­cho­dził do dziew­czyn w cen­trum han­dlo­wym i zdo­by­wał je, bo miał ga­da­ne, cza­ru­jące do­łecz­ki i roz­bra­ja­jący uśmiech. Pra­co­wał w piz­ze­rii, Blac­kjack Piz­za, więc miał do­bry tekst: za­pra­szał je, by wpa­dły na dar­mo­wą piz­zę. I często wpa­da­ły. Blac­kjack to była li­cha sie­ciów­ka, z tych ta­nich, po­ziom ni­żej od Do­mi­no’s. Re­stau­ra­cja, w któ­rej pra­co­wał, ma­lut­ka klit­ka w cen­trum han­dlo­wym, mie­ści­ła się nie­da­le­ko jego domu. Klien­ci naj­częściej bra­li na wy­nos lub za­ma­wia­li z do­sta­wą, ale było też kil­ka sto­li­ków i rząd krze­seł ba­ro­wych – dla smu­ta­sów, któ­rzy nie mie­li gdzie się po­dziać. Eric i Dy­lan pra­co­wa­li jako „we­wnętrz­ni”, co ozna­cza­ło, że zaj­mo­wa­li się wszyst­kim poza do­sta­wa­mi – głów­nie ro­bi­li piz­zę, sta­li za ladą, sprząta­li. Ci­ężka, śmier­dząca po­tem pra­ca w go­rącej kuch­ni, i nud­na jak dia­bli.

Z twa­rzy Eric był ude­rza­jąco przy­stoj­ny: wy­ra­źne ko­ści po­licz­ko­we, nie­co za­pad­ni­ęte po­licz­ki, rysy pro­por­cjo­nal­ne, schlud­na fry­zu­ra, ty­po­wy ame­ry­ka­ński chło­pak. Pro­fil miał jed­nak pro­ble­ma­tycz­ny: jego dłu­gi, spi­cza­sty nos pod­kre­ślał spa­dzi­ste czo­ło i sła­bo uwy­dat­nio­ny pod­bró­dek. Na­stro­szo­ne wło­sy też mu nie po­ma­ga­ły, wy­dłu­ża­jąc ten jego kan­cia­sty pro­fil – ale to pa­so­wa­ło mu do sty­lu lu­za­ka. Jego asem w ręka­wie był uśmiech. Do­kład­nie wie­dział, jak go uży­wać. Był nie­śmia­ły, szcze­ry, ale i ko­kie­te­ryj­ny. Dziew­czy­ny na to le­cia­ły. Raz wkręcił się na bal dla ab­sol­wen­tów po­wra­ca­jących z uni­wer­sy­te­tów. Był wte­dy sie­dem­na­sto­let­nim pierw­szo­rocz­nia­kiem, a uda­ło mu się wy­rwać dziew­czy­nę star­szą o sze­ść lat. Z tego nu­me­ru był dum­ny.

Ale z ba­lem na ko­niec li­ceum miał pro­blem. Z ja­kie­goś po­wo­du – brak far­ta, zły czas – nie uda­wa­ło mu się. Już wa­rio­wał od tego szu­ka­nia dziew­czy­ny. Po­pro­sił jed­ną, ale mia­ła chło­pa­ka. Naja­dł się wsty­du. Spró­bo­wał z ko­lej­ną, zno­wu do­stał ko­sza. Nie krępo­wał się po­pro­sić o po­moc zna­jo­mych. Jego ko­le­dzy pro­si­li w jego imie­niu, tak samo ko­le­żan­ki, z któ­ry­mi spędzał czas, on sam też – i nic, nic, nic.

Jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, Dy­lan, już miał dziew­czy­nę na bal. Kto by po­my­ślał? Dy­lan Kle­bold był ci­chy, nie­śmia­ły, na­praw­dę wsty­dli­wy. Le­d­wo mógł wy­du­sić coś z sie­bie przy ob­cej oso­bie, a co do­pie­ro przy dziew­czy­nie. Cza­sa­mi to­wa­rzy­szył Eri­co­wi jak cień, kie­dy ten cho­dził na pod­ryw do cen­trów han­dlo­wych. Zgry­wał wte­dy nie­wi­dzial­ne­go. Eric za­sy­py­wał dziew­czy­ny kom­ple­men­ta­mi; Dy­lan da­wał im cia­stecz­ka pod­czas lek­cji – tak po­ka­zy­wał im, że mu się po­do­ba­ją. Zna­jo­mi Dy­la­na po­wie­dzie­li pó­źniej, że ni­g­dy nie był na rand­ce; być może na­wet ni­g­dy nie za­pro­sił ni­g­dzie żad­nej dziew­czy­ny – wli­cza­jąc tę, z któ­rą po­sze­dł na bal.

Dy­lan Kle­bold też był mó­zgiem, ale już nie ta­kim spo­ko. Na pew­no sam tak o so­bie nie my­ślał. Bar­dzo sta­rał się na­śla­do­wać Eri­ca – na nie­któ­rych na­gra­nych z nim fil­mach na­pi­nał się, uda­wał twar­dzie­la, a po­tem spo­glądał na przy­ja­cie­la, szu­ka­jąc apro­ba­ty. Dy­lan był wy­ższy i by­strzej­szy niż Eric, ale zde­cy­do­wa­nie mniej przy­stoj­ny. Dy­lan nie­na­wi­dził swo­ich wy­dat­nych ry­sów i asy­me­trycz­nej twa­rzy. Szcze­gól­nie nosa – we­dług nie­go wy­glądał jak gi­gan­tycz­na na­ro­śl. Chło­pak wi­dział tyl­ko naj­gor­szą wer­sję sie­bie.

Po­mo­gło­by, gdy­by się ogo­lił. Wła­śnie za­czął mu się sy­pać za­rost, ale tyl­ko tro­chę, kęp­ki pu­chu na bro­dzie. Wy­da­wał się z nich dum­ny, jak­by nie był świa­dom tego, jak wy­gląda­ją.

Jed­nak to Dy­lan bar­dziej pa­so­wał na bun­tow­ni­ka. Dłu­gie, cien­kie loki opa­da­ły mu na ra­mio­na. Gó­ro­wał nad ró­wie­śni­ka­mi. Do­pie­ro wcho­dził w okres doj­rze­wa­nia, jesz­cze miał uro­snąć, ale już miał metr dzie­wi­ęćdzie­si­ąt. Pra­wie sze­śćdzie­si­ąt pięć ki­lo­gra­mów wy­ci­ągni­ętej wagi. Mó­głby no­sić się z dumą, rzu­cać wy­zwa­nie swo­im ad­wer­sa­rzom, ale bał się tej wy­so­ko­ści, tego wy­sta­wie­nia na wi­dok. Dla­te­go się gar­bił, co zmniej­sza­ło go o kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów. Wi­ęk­szo­ść jego zna­jo­mych prze­kro­czy­ła metr osiem­dzie­si­ąt – tyl­ko Eric był wy­jąt­kiem, miał metr sie­dem­dzie­si­ąt pięć. Jego wzrok na­po­ty­kał grdy­kę Dy­la­na.

Eric też nie był za­chwy­co­ny swo­im wy­glądem, ale rzad­ko da­wał to po so­bie po­znać. W pod­sta­wów­ce prze­sze­dł za­bieg w celu zni­we­lo­wa­nia wro­dzo­nej wady: pec­tus exca­va­tum, nie­nor­mal­nie za­pad­ni­ęte­go most­ka. Wcze­śniej pod­ko­py­wa­ło to jego pew­no­ść sie­bie, ale po­ra­dził so­bie z tym, po­zu­jąc na twar­dzie­la.

Jed­nak to wła­śnie Dy­la­no­wi uda­ło się zna­le­źć dziew­czy­nę na bal. Wy­po­ży­czył smo­king, ku­pił kwia­ty i ra­zem z pi­ąt­ką in­nych par za­mó­wi­li wspól­ną li­mu­zy­nę. Za­bie­rał na bal słod­ką, by­strą dziew­czy­nę, wie­rzącą. Po­mo­gła im za­ła­twić trzy z pi­ęciu sztuk bro­ni pal­nej. Na tyle prze­pa­da­ła za Dy­la­nem, że uwie­rzy­ła w opo­wie­ść Eri­ca, że po­trze­bu­ją strzelb na po­lo­wa­nie. Ro­byn An­der­son była ład­ną, fi­li­gra­no­wą blon­dyn­ką, któ­ra kry­ła się za swo­imi dłu­gi­mi, pro­sty­mi wło­sa­mi, często za­sła­nia­jący­mi spo­rą część jej twa­rzy. Dzia­ła­ła w ko­ściel­nym kó­łku mło­dzie­żo­wym. Te­raz po­je­cha­ła ze swo­ją gru­pą na week­en­do­wą wy­ciecz­kę do sto­li­cy, ale mia­ła wró­cić na bal. Do­sta­wa­ła same szóst­ki, a za mie­si­ąc mia­ła ode­brać dy­plom z wy­ró­żnie­niem. Co­dzien­nie wi­dzia­ła się z Dy­la­nem na lek­cjach ma­te­ma­ty­ki, ra­zem cho­dzi­li ko­ry­ta­rza­mi, spędza­ła z nim czas, kie­dy tyl­ko mo­gła. Dy­lan ją lu­bił, jej sym­pa­tia mu schle­bia­ła, ale nie po­do­ba­ła mu się na tyle, by zo­stać jego dziew­czy­ną.

Dy­lan trak­to­wał szko­łę se­rio. Eric też. Cho­dzi­li na me­cze, na po­ta­ńców­ki, wy­stępy. Kręci­li ma­te­ria­ły dla szkol­nej te­le­wi­zji Re­bel News Ne­twork. Dla Dy­la­na wa­żny był szkol­ny te­atr. Ni­g­dy nie chciał wy­stępo­wać przed pu­blicz­no­ścią, ale do­brze czuł się za ku­li­sa­mi, przy kon­so­le­cie re­ży­se­ra dźwi­ęku. Bli­żej po­cząt­ku roku ura­to­wał Ra­chel Scott, ślicz­not­kę z trze­ciej kla­sy, kie­dy pod­czas jej wy­stępu na prze­glądzie ta­len­tów ma­gne­to­fon zja­dł jej ta­śmę. Za kil­ka dni ją za­bi­je.

Obu bra­ko­wa­ło ta­len­tu spor­to­we­go, ale byli za­pa­lo­ny­mi ki­bi­ca­mi. W dzie­ci­ństwie obaj gra­li w ma­łej li­dze ba­se­bal­lu i w pi­łkę no­żną. Eric na­dal tro­chę ko­pał, ale Dy­lan ra­czej tyl­ko pa­trzył. Eric ki­bi­co­wał roc­kie­som i cie­szył się na wio­sen­ne tre­nin­gi. Dy­lan był za dru­ży­ną Bo­Sox, ci­ągle cho­dził w ich czap­ce. Oglądał dużo ba­se­bal­lu, stu­dio­wał ta­be­le z wy­ni­ka­mi, kom­pi­lo­wał wła­sne sta­ty­sty­ki. Był naj­lep­szy w wy­my­ślo­ną ligę, w któ­rą ba­wi­li się ze zna­jo­my­mi. Nikt nie mógł za­gi­ąć w ana­li­zach Dy­la­na Kle­bol­da, bo przy­go­to­wy­wał się na mar­co­we okien­ko trans­fe­ro­we na dłu­go przed. In­nym nu­dzi­ło się już po pierw­szych tu­rach, ale Dy­lan za­wsze chciał mieć moc­ną dru­ży­nę. Te­raz, w swo­im ostat­nim ty­go­dniu, po­in­for­mo­wał ko­mi­sa­rza ich ligi, że za­mie­rza wci­ągnąć do swo­jej eki­py świe­ża­ka, mio­ta­cza. Będzie pra­co­wał nad kup­nem tego za­wod­ni­ka cały week­end, aż do po­nie­dzia­łku, ostat­niej nocy swo­je­go ży­cia. Żył ba­se­bal­lem – po­wie­dział ktoś, kto go znał.

Eric lu­bił my­śleć o so­bie, że jest nie­po­kor­ny, ale za­le­ża­ło mu na ak­cep­ta­cji. Naj­mniej­sza znie­wa­ga wy­pro­wa­dza­ła go z rów­no­wa­gi. Na lek­cjach wy­ry­wał się do od­po­wie­dzi i za­wsze znał po­praw­ną. Na ostat­nie za­jęcia z kre­atyw­ne­go pi­sa­nia na­pi­sał wiersz o ko­ńcu nie­na­wi­ści i mi­ło­ści do świa­ta. Lu­bił cy­to­wać Nie­tz­sche­go i Szek­spi­ra, ale ja­koś umknęła mu iro­nicz­na wy­mo­wa jego ksyw­ki, Reb: taki re­be­liant, że na ksyw­kę wy­brał so­bie imię szkol­nej ma­skot­ki.

Dy­lan pod­pi­sy­wał się VoD­Ka, pod­kre­śla­jąc wiel­ki­mi li­te­ra­mi swo­je ini­cja­ły w na­zwie ulu­bio­ne­go al­ko­ho­lu. Dużo pił i był z tego dum­ny; po­dob­no zy­skał to prze­zwi­sko po tym, jak wy­pił na raz całą bu­tel­kę. Eric wo­lał jac­ka da­niel­sa, ale skru­pu­lat­nie krył się przed ro­dzi­ca­mi. W oczach do­ro­słych to Eric był tym grzecz­nym, cho­ciaż jego nie­wła­ści­we za­cho­wa­nie mie­wa­ło swo­je kon­se­kwen­cje – oj­ciec często wy­mie­rzał mu kary, głów­nie ta­kie, któ­re ogra­ni­cza­ły jego swo­bo­dę. Eric miał w so­bie coś z oso­by wład­czej, lu­bi­ącej kon­tro­lę. Sta­ran­nie ba­dał gra­ni­ce, pró­bu­jąc usta­lić, co uj­dzie mu na su­cho. A je­śli na czy­mś mu za­le­ża­ło, po­tra­fił pod­li­zy­wać się jak nikt.

Wła­ści­ciel re­stau­ra­cji Blac­kjack Piz­za do­brze znał nie­po­skro­mio­ną stro­nę cha­rak­te­ru Eri­ca. Kie­dy za­my­kał, Ro­bert Kir­gis cza­sa­mi za­bie­rał Eri­ca i Dy­la­na na dach, gdzie ra­zem pili bro­wa­ry, a chło­pa­ki wy­strze­li­wa­li fa­jer­wer­ki nad da­chem cen­trum han­dlo­we­go. Kir­gis miał dwa­dzie­ścia dzie­wi­ęć lat, ale lu­bił spędzać z nimi czas. Uwa­żał ich za by­stre dzie­cia­ki; cza­sa­mi wy­sła­wia­li się jak do­ro­śli. Eric wie­dział, kie­dy jest czas na za­ba­wę, a kie­dy trze­ba po­wa­żnie. Gdy­by na tym da­chu zja­wił się po­li­cjant, pew­nie to Eric by z nim roz­ma­wiał. Kie­dy klien­ci ob­le­ga­li ladę, a kie­row­cy cze­ka­li na piz­zę, ktoś mu­siał to ogar­niać – i Eric ro­bił to do­brze. Pod pre­sją za­mie­niał się w ro­bo­ta. Nic go nie de­pry­mo­wa­ło, kie­dy za­le­ża­ło mu na wy­ni­ku. A do tego po­trze­bo­wał tej pra­cy; miał kosz­tow­ne hob­by i nie za­mie­rzał ry­zy­ko­wać dla ja­ki­chś chwi­lo­wych uciech. Kie­dy Kir­gis wy­cho­dził z re­stau­ra­cji, to Eric przej­mo­wał ster.

Dy­la­na nikt nie zo­sta­wiał na po­ste­run­ku. Nie mo­żna było na nim po­le­gać. Przez ostat­ni rok pra­co­wał w krat­kę. Sta­rał się o lep­szą ro­bo­tę w skle­pie kom­pu­te­ro­wym, wy­słał pro­fe­sjo­nal­nie przy­go­to­wa­ne CV. Zro­bił wra­że­nie na wła­ści­cie­lu i zo­stał przy­jęty. Ani razu tam nie po­sze­dł.

Ale nic tak nie ró­żni­ło chło­pa­ków jak za­cho­wa­nie w mo­men­tach kon­fron­ta­cji. Dy­lan za­czy­nał ci­ężko od­dy­chać, a Eric spo­koj­nie kal­ku­lo­wał. Jego zim­na krew uchro­ni­ła go od wi­ęk­szo­ści ta­ra­pa­tów, ale obu przy­da­rza­ły się szkol­ne bój­ki. Lu­bi­li na­przy­krzać się młod­szym dzie­cia­kom. Raz Dy­lan wpa­dł, kie­dy wy­dra­py­wał ob­sce­nicz­ne ry­sun­ki na szaf­ce jed­ne­go pierw­szo­rocz­nia­ka. Kie­dy na­uczy­ciel Pe­ter Ho­rvath zwró­cił mu uwa­gę, Dy­lan za­czął wa­rio­wać. Zwy­zy­wał Ho­rva­tha, wa­lił w ścia­ny, za­cho­wy­wał się jak sza­le­niec. Eric wy­wi­nąłby się z tego, prze­pra­sza­jąc, ro­bi­ąc uni­ki, za­rze­ka­jąc się, że jest nie­win­ny – do­bra­łby stra­te­gię do od­bior­cy. Szyb­ko czy­tał lu­dzi i do­sto­so­wy­wał do nich swo­je ko­mu­ni­ka­ty. Był nie­wzru­szo­ny, pod­czas gdy Dy­lan wy­bu­chał. Nie miał po­jęcia, na co Ho­rvath za­re­ago­wa­łby do­brze, i nie ob­cho­dzi­ło go to. Był kłęb­kiem emo­cji. Kie­dy do­wie­dział się, że do szko­ły na roz­mo­wę o szaf­ce je­chał jego oj­ciec, wko­pał się jesz­cze bar­dziej. Lo­gi­ka nie mia­ła zna­cze­nia.

Obaj po­tra­fi­li my­śleć ana­li­tycz­nie, ma­te­ma­ty­ka nie spra­wia­ła im pro­ble­mów, w lot ła­pa­li tech­no­lo­gicz­ne no­win­ki. Ga­dże­ty, kom­pu­te­ry, gry wi­deo – dać im co­kol­wiek no­we­go i byli za­chwy­ce­ni. Two­rzy­li stro­ny in­ter­ne­to­we, ad­ap­to­wa­li gry, żeby opo­wia­da­ły o stwo­rzo­nych przez nich po­sta­ciach i wy­my­ślo­nych przez nich przy­go­dach, kręci­li masę fil­mów – etiu­dy, któ­re sami na­pi­sa­li, wy­re­ży­se­ro­wa­li i w któ­rych gra­li. Co za­ska­ku­jące, tycz­ko­wa­ty i nie­śmia­ły Dy­lan wy­ka­zy­wał ta­lent ak­tor­ski. Eric był tak na chłod­no spo­koj­ny i opa­no­wa­ny, że na­wet nie umiał uda­wać in­ten­syw­nych emo­cji. W oso­bi­stym kon­tak­cie był uro­czy, pew­ny sie­bie i uj­mu­jący, ale uda­jąc roz­e­mo­cjo­no­wa­ne­go mło­dzie­ńca, był nud­ny i nie­prze­ko­nu­jący, nie­zdol­ny do prze­ka­za­nia uczuć. Dy­lan za to był jak pod­pi­ęty pod prąd. Na co dzień de­li­kat­ny i nie­śmia­ły, ale nie za­wsze: gdy ktoś sta­wał mu na od­cisk, wy­bu­chał. Na fil­mach uwal­niał ten gniew i sta­wał się sza­le­ńcem, do­słow­nie roz­pa­dał się przed ka­me­rą na ka­wa­łki. Oczy wy­cho­dzi­ły mu z or­bit, kie­dy roz­ci­ągał po­licz­ki, trzy­ma­jąc je w pal­cach i od­sła­nia­jąc roz­sze­rzo­ne pory wo­kół nosa.

Eric i Dy­lan pre­zen­to­wa­li się jako nor­mal­ni mło­dzie­ńcy w ostat­niej kla­sie li­ceum. Te­sto­wa­li gra­ni­ce tego, co do­zwo­lo­ne, pró­bo­wa­li swo­ich umie­jęt­no­ści w kon­tak­tach z płcią prze­ciw­ną. Cza­sa­mi mie­li do­syć głąbów, z któ­ry­mi mu­sie­li się uże­rać – bo byli też tro­chę prze­mądrza­li. Nic nie­zwy­kłe­go jak na li­ceum.

Re­bel Hill opa­da ła­god­nie, wy­ra­sta­jąc po­nad Co­lum­bi­ne tyl­ko na dwa­na­ście me­trów – ale to wy­star­czy, by zdo­mi­no­wać oko­li­cę. Już z po­ło­wy wznie­sie­nia roz­ci­ąga się spek­ta­ku­lar­ny wi­dok na Góry Ska­li­ste. Z ka­żdym kro­kiem ku gó­rze co­raz wy­ra­źniej nad pła­sko­wy­żem uka­zu­ją się po­strzępio­ne, brązo­we ścia­ny wy­ra­sta­jące z Wiel­kich Rów­nin. Góry wy­strze­li­wu­ją na pra­wie ty­si­ąc me­trów, nie­sko­ńczo­ne i na po­zór nie­mo­żli­we do spe­ne­tro­wa­nia, ci­ągną się aż po ho­ry­zont ku pó­łno­cy i rów­nie da­le­ko na po­łud­nie. Miej­sco­wi na­zy­wa­ją je po­gó­rzem. Gó­ru­jące nad Co­lum­bi­ne pa­smo Front Ran­ge prze­wy­ższa naj­bar­dziej ma­syw­ne szczy­ty Ap­pa­la­chów. Dro­gi i osie­dla ko­ńczą się tuż przed gó­ra­mi. Na­wet ro­śli­ny mu­szą tam wal­czyć o prze­ży­cie. Tyl­ko pięć ki­lo­me­trów da­lej, a jak­by ko­niec świa­ta.

Na Re­bel Hill nie­wie­le ro­śnie. Wzgó­rze po­kry­wa czer­wo­na­wa gli­na, spo­śród jej pęk­ni­ęć gdzie­nie­gdzie wy­sta­ją chwa­sty, cho­ciaż na ogół nie uda­je się im tam za­do­mo­wić. Nie­da­le­ko od nie­go za spra­wą osie­dli znów daje o so­bie znać cy­wi­li­za­cja. Wśród sze­ro­kich, krętych ulic i śle­pych za­ułków i so­sen wy­ra­sta­ją dwu­pi­ętro­we domy, cen­tra han­dlo­we, bo­iska pi­łkar­skie – i ko­ścio­ły, ko­ścio­ły, wszędzie ko­ścio­ły.

Li­ceum Co­lum­bi­ne mie­ści się na roz­le­głej łące na skra­ju du­że­go par­ku w cie­niu Gór Ska­li­stych. To duża, no­wo­cze­sna pla­ców­ka – po­nad dwa­dzie­ścia trzy ty­si­ące me­trów kwa­dra­to­wych so­lid­nej, nie­udziw­nio­nej kon­struk­cji. Be­żo­wa ele­wa­cja z be­to­nu i nie­licz­ne okna spra­wia­ją, że szko­ła przy­po­mi­na fa­bry­kę. Bu­dy­nek jest prak­tycz­ny, tak samo jak miesz­ka­ńcy po­łu­dnio­wej części hrab­stwa Jef­fer­son. Jef­f­co, jak skró­to­wo na­zy­wa się hrab­stwo, oszczędza­ło na ar­chi­tek­to­nicz­nych zbyt­kach, ale hoj­nie in­we­sto­wa­ło w la­bo­ra­to­ria che­micz­ne, kom­pu­te­ry, pra­cow­nię au­dio-wi­deo i pierw­szo­rzęd­ną ka­drę na­uczy­ciel­ską.

W pi­ąt­ko­wy po­ra­nek, po ape­lu w sali gim­na­stycz­nej, ko­ry­ta­rze aż bu­zo­wa­ły od mło­dzie­ńczej eks­cy­ta­cji. Ucznio­wie wy­le­wa­li się z sali, śmie­jąc się, flir­tu­jąc, ga­nia­jąc się i prze­py­cha­jąc. Ale już za pó­łnoc­nym wy­jściem z bu­dyn­ku, gdzie szczy­ty Gór Ska­li­stych wy­gląda­ły znad Re­bel Hill, ten zgie­łk dwóch ty­si­ęcy roz­krzy­cza­nych na­sto­lat­ków gi­nął bez śla­du. Dwu­kon­dy­gna­cyj­na bu­dow­la i oka­la­jący ją kom­pleks spor­to­wy były je­dy­ną w oko­li­cy ozna­ką, że jest się w dwu­dzie­stej pod względem wiel­ko­ści ame­ry­ka­ńskiej me­tro­po­lii. Cen­trum De­nver było od­da­lo­ne o za­le­d­wie szes­na­ście ki­lo­me­trów na pó­łnoc­ny wschód, ale mia­sto za­sła­nia­ły ogra­ni­cza­jące ho­ry­zont drze­wa. W cie­plej­sze dni drzwi szkol­ne­go warsz­ta­tu sto­lar­skie­go otwie­ra­no na oścież. Chłop­cy zbli­ża­li na­rzędzia tnące do wi­ru­jących blo­ków drew­na, a szum to­ka­rek kon­ku­ro­wał z ha­ła­sem wen­ty­la­cji. Ale mi­nio­nej śro­dy na rów­ni­nę opa­dł front zim­ne­go po­wie­trza. Wci­ąż było chłod­no, kie­dy pan D. po­wie­dział swo­im uczniom, jak bar­dzo ich ko­cha.

Zim­no nie od­stra­sza­ło pa­la­czy. Ka­żde­go dnia roku szkol­ne­go mo­żna było zo­ba­czyć ich, jak krążą wo­kół ofi­cjal­nej pa­lar­ni, od­gro­dzo­ne­go słu­pa­mi te­le­fo­nicz­ny­mi skraw­ka tra­wy, ulo­ko­wa­ne­go tuż za par­kin­giem, za­raz za te­re­nem szko­ły. Mie­li tam spo­kój. Żad­nych na­uczy­cie­li, re­guł, tłu­mu – i żad­ne­go stre­su.

Eric i Dy­lan byli sta­ły­mi by­wal­ca­mi pa­lar­ni. Pa­li­li te same pa­pie­ro­sy, ca­me­le z fil­trem. Eric za­czął pierw­szy, Dy­lan za­raz po nim.

Ich zna­jo­mi za­uwa­ży­li, że ostat­nio częściej wa­ga­ro­wa­li i opusz­cza­li się w pra­cach do­mo­wych. Dy­lan ci­ągle ob­ry­wał za spa­nie na lek­cjach. Eric wy­glądał na zde­ner­wo­wa­ne­go i wku­rzo­ne­go, ale też w nie­po­ko­jący spo­sób wy­zu­te­go z emo­cji. Któ­re­goś dnia zna­jo­my na­kręcił na wi­deo, jak Eric sie­dział z ko­le­ga­mi w sto­łów­ce. Roz­ma­wia­li o roz­rządach, za­wo­rach i o tym, ile mo­żna dać za uży­wa­ną maz­dę. Eric ba­wił się te­le­fo­nem, wci­ągnęło go to, kręcił nim kó­łka na bla­cie sto­łu. Wy­glądał, jak­by nie słu­chał, ale było wprost prze­ciw­nie – chło­nął ka­żde sło­wo.

Do sto­łów­ki wsze­dł chło­pak.

– Weź spier­da­laj! – burk­nął je­den z ko­le­gów Eri­ca, cho­ciaż ad­re­sat nie mógł tego usły­szeć. – Nie zno­szę chu­ja!

Inny kum­pel przy­tak­nął. Eric od­wró­cił się po­wo­li i spoj­rzał przez ra­mię z ty­po­wym dla sie­bie spo­ko­jem. Przy­glądał się chło­pa­ko­wi, po czym od­wró­cił się, rów­nie nie­za­in­te­re­so­wa­ny jak za­ba­wą te­le­fo­nem.

– Ja nie­na­wi­dzę pra­wie wszyst­kich – od­pa­rł chłod­no – O, tak. Ode­rwa­łbym mu łeb i go osza­mał.

Po­wie­dział to bez­na­mi­ęt­nym gło­sem. Żad­nej zło­ści, gnie­wu. Le­d­wie sły­szal­ny ton cie­ka­wo­ści. Jego brwi unio­sły się przy „O, tak” – jak­by chciał po­gra­tu­lo­wać so­bie nie­złe­go tek­stu, któ­ry za­raz rzu­ci niby od nie­chce­nia.

Nikt nie zo­ba­czył w tej re­ak­cji nic nie­zwy­kłe­go. Przy­wy­kli już do Eri­ca.

Za­częli wspo­mi­nać ten raz, kie­dy na­bi­ja­li się z jed­ne­go pierw­szo­rocz­nia­ka. Eric uda­wał dzie­cia­ka z kla­sy dla uczniów z nie­pe­łno­spraw­no­ścia­mi, ta­kie­go jąka­jące­go się. Pier­sia­sta dziew­czy­na prze­szła koło nich. Eric za­ma­chał do niej i wszy­scy przy sto­li­ku za­częli ją pod­ry­wać.
(…)

Dodaj artykuł do:
(dodano 02.09.22, autor: blackrose)
Dział literatura
Tagi: Columbine. Masakra w amerykańskim liceum, fragment
KOMENTARZE:
Aby dodać komentarz musisz się zalogować
Logowanie
Po zalogowaniu będziesz mieć możliwośc dodawania swojej twórczości, newsów, recenzji, ogłoszeń, brać udział w konkursach, głosować, zbierać punkty... Zapraszamy!
REKLAMA
POLECAMY

NEWSLETTER

Pomóż nam rozwijać IRKĘ i zaprenumeruj nieinwazyjny (wysyłany raz w miesiącu) i bezpłatny e-magazyn.


Jeśli chcesz otrzymywać newsletter, zarejestruj się w IRCE i zaznacz opcję "Chcę otrzymywać newsletter" lub wyślij maila o temacie "NEWSLETTER" na adres: irka(at)irka.com.pl

UTWORY OSTATNIO DODANE
RECENZJE OSTATNIO DODANE
OGŁOSZENIA OSTATNIO DODANE
REKOMENDOWANE PREMIERY
1
Damiano David
2
Arkadiusz Jakubik
3
Eluveitie
4
Sting
5
Elton John & Brandi Carlile
6
Anita Lipnicka
7
The Waterboys
8
Bryan Ferry
9
Mela Koteluk
10
Turbo
1
Korek Bojanowski
2
Mara Tamkovich
3
Michel Hazanavicius
4
Céline Sallette
5
Christopher Landon
6
Neil Boyle, Kirk Hendry
7
Rungano Nyoni
8
Fabrice Du Welz
9
Michał Kondrat
10
Alonso Ruizpalacios
1
Alina Moś
2
Ilaria Lanzino
3
Sebastian Fabijański
4
Anna Kękuś
5
Łukasz Czuj
6
reż. Mariusz Treliński
7
Beth Henley / reż. Jarosław Tumidajski
8
Gabriela Zapolska
9
Marta Abramowicz / reż. Daria Kopiec
10
Opera Krakowska w Krakowie
REKLAMA
ZALINKUJ NAS
Wszelkie prawa zastrzeżone ©, irka.com.pl
grafika: irka.com.pl serwis wykonany przez Jassmedia