Jack White przy okazji lipcowego koncertu na Open'erze 2014 zapowiedział, że już niedługo do naszego pięknego kraju wróci, a tymczasem trochę pozwiedza. Bo, jak głosi, łączą go z nim więzy krwi. Miejmy tylko nadzieję, że nie tak „prawdziwe”, jak kiedyś z Meg łączyły go więzy „braterskie”. Tak czy inaczej, jak obiecał – zrobił. Już we wrześniu został ogłoszony ponowny koncert.
Tego nazwiska chyba nikomu nie trzeba szczególnie przedstawiać. Jack White III jest już, można powiedzieć, żywą legendą. Przez lata pracował na swój dzisiejszy status. Początkowo w kultowym The White Stripes, założonym jeszcze pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdzie pomagała mu jego żona, Meg, z którą niedługo po założeniu zespołu się rozwiódł. Jej zawdzięcza nazwisko, urodził się bowiem jako John Anthony Gillis. Niby tak proste, a chyba nie mógłby wymyślić sobie lepszego. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jego stosunek do kolorów. W The White Stripes obowiązywały tylko trzy: biały, czerwony i czarny. Po latach, przy okazji różnych projektów, zdarzało mu się je zmieniać, ale zawsze robił to według jakiegoś klucza.
Właśnie, nie zapominajmy o innych projektach. Przez pewien moment White bardzo intensywnie rozwijał swoją karierę. Współtworzył takie zespoły jak The Raconteurs, czy The Dead Weather (z każdym, również z The White Stripes, przyjechał do Polski w ramach festiwalu Open'er). Poza tym nagrywał muzykę do filmów, a nawet udało mu się w kilku zagrać. Założył własną wytwórnię – Third Man Records. Po tak intensywnym okresie ogłosił, że nie planuje już zakładać nowych zespołów, a jedynie skupić się na karierze solowej.
I tak się również stało. W 2012 nagrał swój pierwszy solowy album – Blunderbuss, a w tym roku Lazaretto. Można powiedzieć, że wszystko, czego dotknie, zamienia się w złoto.
Krakowski koncert należy do dość nietypowych. Osoba Jacka przyciąga dziesiątki tysięcy osób, a jednak artysta zdecydował się na kameralny koncert w krakowskiej Starej Zajezdni na Kazimierzu. Jak nie trudno się domyślić, wydarzenie spotkało się z ogromnym zainteresowaniem. Bilety zniknęły w ciągu trzech minut. Co zaskakujące, White zdecydował się zagrać drugi koncert (który również wyprzedał się w podobnym przeciągu czasu), mimo że dzień wcześniej i dzień później miał już zaplanowane występy w innych europejskich miastach.
Pierwszy koncert przesunięto z 22 na 22.30, a drugi ustawiono na godzinę 18. Przed Whitem wystąpił zespół Lucius. Grał on około trzydziestu minut. Na pierwszy plan wysuwają się w nim wokalistki: dwie panie ucharakteryzowane w dokładnie ten sam sposób, o bardzo fajnej ekspresji i głosach. Niestety, ich muzyka przemówiła do mnie trochę mniej i nie jestem pewna, czy akurat tego oczekiwałam od supportu Jacka White’a. Niemniej, koncert był udany.
Warto wspomnieć, że podczas trasy, w październiku, zmarł keybordzista występujący z Whitem przy okazji najnowszego albumu – Isaiah „Ikey” Ownes. W związku z tym, wokalista pojawiał się na wszystkich późniejszych koncertach z czarną przepaską na ręce. Przy okazji krakowskiego koncertu fani próbowali zorganizować akcję, by osoby z publiczności również się w taką zaopatrzyły, jednak chyba nie osiągnięto zamierzonych efektów; na miejscu nie zauważyłam nikogo z taką przepaską. Owensa na dalszej części trasy zastąpił Dean Fertita z którym White współpracował w The Dead Weather, a który znany może być też z grania w Queens of the Stone Age.
Ja miałam przyjemność uczestniczyć tylko w tym późniejszym (godzinowo) koncercie, ale z tego, co wiem, set listy różniły się dość znacznie. Podobno również wcześniejszy koncert trwał trochę krócej (w przypadku późniejszego możemy mówić o około dziewięćdziesięciu minutach). Jack był mniej rozmowny niż na tegorocznym Openerze. W obu przypadkach wykonał utwory ze swoich solowych albumów, jak również kultowe piosenki The White Stripes. Do tego można było się załapać na piosenkę z repertuaru The Raconteurs (na pierwszym Steady As She Goes, a na drugim Top Yourself). Utworów The Dead Weather, być może ze względu na trwające obecnie prace nad nowym albumem, nie zagrano.
Koncert zakończył się Seven Nation Army, co jest już od lat tradycją.
Bardzo się cieszę, że artysta zdecydował się na tak kameralny koncert. Miło jest móc uczestniczyć w wydarzeniu bez strachu o stratowanie przez festiwalowiczów i po prostu skupić się na muzyce. I to, w dodatku, w tak klimatycznym miejscu!