Fragment książki "Najazd z przeszłości"

Prolog

Panie i panowie, oto nasz dzisiejszy gość honorowy — Henry B. Congreve.

Mistrz ceremonii zakończył prezentację i usunął się na bok, robiąc przejście na podium krępemu, białowłosemu mężczyźnie w smokingu i czarnej muszce. Trzystu gości zebranych w zespole hotelowym Hiltona na zachodnich przedmieściach Waszyngtonu zaczęło entuzjastycznie klaskać. Po chwili światła na sali przygasły, widownia pociemniała. Zamiast tłumu ludzi widać było tylko gęstwinę białych gorsów, połyskujących szyj i palców oraz twarzy przypominających blade maski. Dwa punktowe reflektory wyłowiły z mroku mówcę, który czekał, aż ucichnie owacja. Mistrz ceremonii po ciemku powrócił na swoje krzesło.

Pomimo sześćdziesięciu ośmiu lat szarpaniny z życiem Congreve stał wyprostowany. Był muskularny jak buldog, ramiona miał kwadratowe, głowę krótko ostrzyżoną. W surowej, jakby wyciosanej toporem twarzy o twardych i zdecydowanych rysach oczy błyszczały dobrodusznie, gdy rozglądał się po sali. Wielu zebranych dziwiło się, że człowiek tak żywotny i nadal tak pełen wewnętrznej siły ma wygłosić przemówienie z okazji odejścia w stan spoczynku.

Niewielu z obecnych, młodszych astronautów, naukowców, inżynierów czy urzędników przypominało sobie, by na czele Północnoamerykańskiej Organizacji Eksploatacji Kosmosu stał inny prezes niż Congreve. Dla wielu zaś zmiana na tym stanowisku oznaczała coś nieodwracalnego.

—  Dziękuję ci, Matt — zagrzmiał z rozstawionych wokoło głośników szorstki baryton Congreve’a. Prezes rozejrzał się, jakby chciał zapamiętać wszystkich obecnych. — Ja, ach… ledwie tu trafiłem.— Przerwał, ostatnie szepty na sali umilkły. — W holu jest napis, że pokaz skamielin odbywa się wyżej, w pokoju tysiąc dwieście trzy. — W tym tygodniu u Hiltona odbywało się doroczne zebranie Amerykańskiego Towarzystwa Archeologicznego. Congreve wzruszył ramionami. — Pomyślałem sobie, że właśnie tam powinienem pójść. Na szczęście po drodze wpadłem na Matta, który skierował mnie we właściwą stronę. — Na sali rozległy się śmiechy przerywane przy niektórych stolikach okrzykami protestu. Congreve odczekał, aż znów zapanuje cisza, po czym podjął już mniej żartobliwym tonem: — Zacząć muszę od podziękowania wszystkim tu obecnym, a także tym pracownikom POEK, którzy nie mogli przybyć, za zaproszenie mnie. Oczywiście chcę powiedzieć, że bardzo sobie cenię to spotkanie, a jeszcze bardziej cenię je jako wyraz waszych uczuć. Dziękuję wam… wam wszystkim.

Skinął na wykonany ze srebra i brązu i wysoki na osiemnaście cali model jeszcze niewypróbowanej i bezimiennej sondy kosmicznej SP3, który stał na podstawie z tekowego drewna naprzeciwko jego miejsca przy stole. I jeszcze poważniej kontynuował:

—  Nie mam zamiaru opowiadać anegdot ani snuć wspomnień osobistych. Istnieje zwyczaj, że przy okazjach takich jak dzisiejsza mówi się podobne błahostki. Ja jednak nie chciałbym, żeby moje ostatnie przemówienie jako prezesa POEK było błahe. Nasze czasy nie pozwalają na taki luksus. Zamiast tego chcę mówić o sprawach dotyczących całej naszej planety, sprawach, które wpłyną na życie każdej istoty na Ziemi, a nawet na pokolenia jeszcze nienarodzone — zakładając, że pojawią się po nas jakiekolwiek przyszłe pokolenia. — Przerwał na chwilę. — Chcę mówić o przetrwaniu — przetrwaniu rodzaju ludzkiego.

Chociaż w sali było cicho, zdawało się, że po tych słowach cisza stała się jeszcze głębsza. Tu i ówdzie zebrani wymieniali zaciekawione spojrzenia. Było już jasne, że to przemówienie nie jest zwyczajową mową, wygłaszaną z okazji odejścia na emeryturę. Congreve mówił dalej:

—  Już raz byliśmy bliscy trzeciej wojny światowej i ryzykownie balansowaliśmy nad przepaścią. Dziś, w roku 2015, upłynęły dwadzieścia trzy lata od starcia się amerykańskich i radzieckich sił zbrojnych w Beludżystanie z użyciem taktycznej broni jądrowej. I chociaż szybki rozwój gospodarki opartej na wykorzystywaniu syntezy termojądrowej zapowiada przynajmniej rozwiązanie problemów energetycznych, które doprowadziły do owego starcia, zawiść, nieufność i podejrzenia, które doprowadziły nas na skraj wojny i były plagą ludzkości przez całą jej historię, wciąż dają się nam we znaki. Dziś nasz przemysł domaga się surowców mineralnych, nie ropy naftowej. Za pięćdziesiąt lat nasza umiejętność wykorzystywania kontrolowanej syntezy termojądrowej wyeliminuje zapewne i tę przyczynę niedoborów. Tymczasem jednak krótkowzroczne racje polityczne znów tworzą klimat takiego napięcia i rywalizacji, jakie w końcu ubiegłego wieku wywołał problem ropy naftowej. Oczywiście w tym kontekście aktualne linie postępowania mocarstw kształtowane są przez rolę, jaką odgrywa Afryka Południowa, a prawdopodobnym punktem zapłonu kolejnego starcia między Wschodem i Zachodem okaże się region granicy irańskopakistańskiej, którą Sowieci, jak oceniają nasi stratedzy, zakwestionują, by uzyskać dostęp do Oceanu Spokojnego jako etap na drodze do poparcia tak zwanej walki wyzwoleńczej czarnych Afrykanów przeciw Południu.

Congreve przerwał, obiegł salę spojrzeniem i podniósł z rezygnacją ręce.

—  Wydaje się, że jako jednostki możemy być tylko bezradnymi obserwatorami patrzącymi na wydarzenia, które pochwyciły i niosą nas wszystkich. Jeszcze bardziej komplikuje sytuację pojawienie się i szybkie umocnienie gospodarcze i militarne ChińskoJapońskiej Strefy Wspólnego Rozwoju. W rezultacie jej ewentualnego przymierza z nami i z Europejczykami Moskwa może stanąć w obliczu niemożliwego do pokonania bloku mocarstw. Niektórzy kremlinologowie uważają, że najmniej ryzykowne dla niej byłoby podjęcie walki z Zachodem już teraz, nim sojusz taki się zrealizuje. Innymi słowy bez przesady można stwierdzić, że przyszłość rodzaju ludzkiego nigdy jeszcze nie była bardziej zagrożona niż teraz.

Congreve odepchnął się rękami od mównicy i wyprostował. Gdy znów przemówił, jego głos zabrzmiał nieco mniej uroczyście.

—  Co zaś do spraw, które nas wszystkich tu zgromadzonych dotyczą na co dzień, to rosnące w ciągu minionych dwudziestu lat tempo rozwoju programu kosmicznego często nas ekscytowało. Niektóre osiągnięcia budziły nadzieję i mogły równoważyć mniej przyjemne nowiny nadchodzące z innych stron. Zbudowaliśmy stałe bazy na Księżycu i Marsie, powstają osiedla ludzkie w przestrzeni kosmicznej, do księżyców Jowisza dotarła wyprawa załogowa, prowadzi się za pomocą robotów badania na najdalszych rubieżach Układu Słonecznego i poza nim. Ale — z westchnieniem wyciągnął ramiona — były to działania na skalę narodową, nie międzynarodową. Mimo nadziei i słów wypowiadanych w ubiegłych latach w każdym wypadku odkrycia były natychmiast wykorzystywane militarnie. Prowadzi to nas do nieuchronnego wniosku, że wojna, jeśli­ wybuchnie, szybko rozprzestrzeni się poza Ziemię i zagrozi naszemu gatunkowi w każdym miejscu. Musimy stawić czoło temu niebezpieczeństwu w najbliższych latach.

Odwrócił się na chwilę, spojrzał na błyszczący obok na stole model SP3, a potem go wskazał.

—  Za pięć lat ta automatyczna sonda opuści Układ Słoneczny i wyruszy do najbliższych gwiazd w poszukiwaniu światów nadających się do zamieszkania… daleko od Ziemi, daleko od wszystkich ziemskich problemów, niesnasek i zagrożeń. Na koniec, ­jeśli wszystko dobrze pójdzie, dotrze w miejsce bronione niewyobrażalną odległością od tego, co spowodowało, że walka stała się nieodłączną i nieuniknioną częścią smutnej historii istnienia rodzaju człowieczego na naszej planecie. — Congreve wpatrzył się w model sondy kosmicznej, jakby jego umysł chciał ulecieć wraz z nią daleko i jeszcze dalej. — Będzie to nowy dom — dodał w zamyśleniu. — Nowy, świeży, pełny życia świat, nienapiętnowany walką człowieka o wydźwignięcie się spomiędzy zwierząt. Miejsce, które może być dla naszej rasy jedyną szansą na zachowanie swej odrośli tam, gdzie będzie mogła przeżyć, a ­jeśli trzeba, zacząć od nowa. Lecz tym razem w pełni świadoma nauk wyciągniętych z lekcji przeszłości.

Przez salę przeleciał szmer zmieszanych szeptów. Congreve­ skinął głową na znak, że tego się spodziewał. Podniósł rękę i szepty z wolna ucichły.

—  Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że SP3 można przerobić ze statku automatycznego na załogowy. Projektu w obecnym, zaawansowanym stadium nie da się już zmienić. Zbyt wiele rzeczy trzeba by przemyśleć na nowo, a realizacja tego rodzaju zadania wymagałaby dziesiątków lat. Przy tym nigdzie nie planuje się konstrukcji tak zaawansowanej jak SP3, a cóż dopiero mówić o jej zbudowaniu. Lecz sposobność jest wyjątkowa i za żadną cenę nie możemy pozwolić, by się nam wymknęła. Na opóźnienie, choćby i konieczne dla wykorzystania okazji, też pozwolić sobie nie możemy. Jakie więc jest wyjście z sytuacji? Congreve rozejrzał się po sali w oczekiwaniu na odpowiedź.

Nie było żadnej.

—  Badamy ten problem od pewnego czasu i sądzimy, że rozwiązanie istnieje. Nie można wysłać na statku grupy ludzi dorosłych, ani jako aktywnej załogi, ani w stanie hibernacji. Budowa sondy jest zbyt zaawansowana, by można zmienić wyjściowe parametry kontrakcji. Ale po co w ogóle wysyłać dorosłych? — Congreve rozłożył błagalnie ręce. — Przecież zamierzamy tylko dać gatunkowi ludzkiemu szansę przedłużenia istnienia tam, gdzie będzie wolny od nieszczęść zagrażających mu tutaj. Czyli gdy osiągnie kres podróży. Ani w drodze, ani w okresie badań wstępnych ludzie nie będą potrzebni. W tym zakresie­ wszystko i w sposób doskonały mogą wykonać ma­ szyny. Dopiero gdy ta faza zostanie pomyślnie ukończona, obecność człowieka stanie się konieczna. Odrzucając konwencjonalne koncepcje podróży międzygwiezdnych i podchodząc do problemu zupełnie na nowo, możemy wyminąć wszystkie przeszkody związane z wysyłaniem ludzi w podróż międzygwiezdną. Niech statek stworzy ludzi, gdy przybędzie na miejsce!

Przerwał, ale tym razem najcichszy nawet szept nie zakłócił ciszy.

Congreve znów przemówił, z coraz większym naciskiem, z przekonaniem i entuzjazmem.

—  Postępy inżynierii genetycznej i embriologii pozwalają na elektroniczne zapisanie w komputerach statku ludzkiej informacji genetycznej. Kosztem niewielkiej masy i przestrzeni wyposażenie statku można uzupełnić o wszystko, co będzie niezbędne dla stworzenia i wyhodowania pierwszego pokolenia, liczącego nawet kilkaset w pełni ukształtowanych ludzkich zarodków — gdy tylko wstępne badania atmosfery i powierzchni wykażą, że znaleziono planetę o właściwych warunkach. Embriony można oddać pod opiekę, a później na wychowanie wyspecjalizowanym robotom, które przekażą im tyle wiedzy o naszej historii i kulturze, ile pomieści pamięć komputerów. Wszystkiego, co konieczne dla zbudowania i utrzymania rozwiniętego społeczeństwa, dostarczy sama planeta. W tym celu, podczas gdy na orbicie pierwsze pokolenie będzie jeszcze w okresie niemowlęctwa, inne maszyny wybudują na powierzchni zakłady przetwórstwa metali i innych surowców, fabryki, fermy, systemy transportu i ośrodki mieszkalne. Można oczekiwać, że w ciągu paru pokoleń powstanie kwitnąca kolonia i niezależnie od tego, co stanie się tutaj, rodzaj ludzki ocaleje. Takie podejście do sprawy ma jeszcze i tę zaletę, że ­jeśli zaangażujemy się w to natychmiast, konieczne zmiany zmieszczą się w harmonogramie budowy SP3 i zgodnie z dotychczasowymi planami start nastąpi za pięć lat.

Słuchacze powoli otrząsali się z osłupienia. Choć wielu z nich było nadal zbyt zdumionych, by zdobyć się na wyraźną reakcję, ludzie zaczęli kiwać głowami na znak zgody, a szepty przebiegające salę wydawały się wyrażać aprobatę. Prezes również skinął głową i z lekka się uśmiechnął, jakby uradowała go myśl, że to, co najlepsze zachował na koniec.

—  Drugą rzeczą, którą chciałbym ogłosić dzisiaj, jest to, że tego rodzaju decyzja została właśnie podjęta. Jak przed chwilą wspomniałem, temat ten był już przedmiotem studiów przez dłuższy okres. Dziś mogę was poinformować, że trzy dni temu prezydent Stanów Zjednoczonych i przewodniczący Wschodniej Strefy Wspólnego Rozwoju podpisali natychmiast wchodzące w życie porozumienie o wspólnym urzeczywistnieniu projektu, który wam pokrótce zarysowałem. Działalność różnych państwowych i prywatnych instytutów badawczych i innych organizacji, które zostaną zaangażowane w przedsięwzięcie, będą koordynować przedstawiciele Północnoamerykańskiej Organizacji Eksploatacji Kosmosu i reprezentanci naszych chińskich i japońskich partnerów, pod nazwą Gwiezdna Przystań.

Twarz Congreve’a rozjaśnił szeroki uśmiech.

—  Trzecia informacja, jaką mam przekazać, wiąże się z tym, że mimo wszystko ten wieczór nie oznacza mego wycofania się z pracy zawodowej. Prezydent zaproponował mi kierowanie projektem Gwiezdna Przystań w imieniu Stanów Zjednoczonych, które będą nadzorować przedsięwzięcie. Przyjąłem tę ofertę. Rezygnuję z funkcji w POEK wyłącznie dlatego, by móc w całości poświęcić się nowym obowiązkom. Tych, którzy sądzą, że w przeszłości mieli ze mną ciężkie życie, mogę z nieszczerym ubolewaniem zawiadomić, że będę się tu kręcił jeszcze przez dłuższy czas. Zanim zaś nasz projekt zostanie urzeczywistniony, czasy staną się o wiele cięższe.

Kilka osób w końcu sali wstało i zaczęło klaskać. Aplauz wzmagał się, aż przekształcił w zbiorową owację. Niezmieszany Congreve podziękował uśmiechem za ten wybuch entuzjazmu, przez chwilę stał wśród oklasków, a wreszcie znów oparł się o mównicę.

—  Pierwsze oficjalne spotkanie z Chińczykami odbyło się wczoraj i już podjęliśmy pierwszą wspólną oficjalną decyzję. Znów zerknął na model sondy gwiezdnej. — SP3 ma już nazwę. Nadano jej imię bogini z mitologii chińskiej, która wydała nam się odpowiednią patronką dla statku: Kuanyin — bogini przynosząca dzieci. Miejmy nadzieję, że dobrze potrafi strzec swych dzieci w latach, które nadchodzą.

CZĘŚĆ PIERWSZA

WYPRAWA STATKU MAYFLOWER II

Rozdział pierwszy

Trzeci pluton kompanii D zajął taktyczną pozycję bojową około dwustu stóp poniżej linii grzbietowej, w zagłębieniu otoczonym stykającymi się spłachetkami dzikiej szałwii i niskich zarośli. Z dwóch stron osłaniały ją występy niskiej ściany skalnej, potężny głaz zamykał trzecią, z przodu zaś chroniła półka z mniejszych, płaskich kamieni. Tarcza termiczna rozciągnięta w górze skrywała ciepło ciał żołnierzy przed wykryciem przez zawsze czujne sensory nieprzyjacielskich satelitów obserwacyjnych.

Gdy Colman, odchylając głowę, uniósł skraj siatki maskującej, ujrzał podejrzanie spokojne otoczenie. Zbocze pagórka poniżej pozycji stromo opadało. Słabe światło gwiazd ledwie pozwalało dostrzec jego zarysy rozpływające się w ciemnościach wąwozu leżącego u stóp wzgórza. Noc była bezksiężycowa, niebo bezchmurne jak kryształ. Kiedy jego wzrok powoli przystosował się do panującego zmroku, Colman przeniósł spojrzenie dalej. Systematycznie badał obszar, na którym dwudziestu pięciu ludzi jego plutonu ukrywało się od trzech godzin. Jeśli­ wykopali doły strzeleckie i stanowiska sprzętu tak, jak im pokazał, a także należycie wykorzystali roślinność i kamienie, mieli dużą szansę na to, że nie zostaną wykryci. Aby jeszcze bardziej zmylić przeciwnika, kompania D rozłożyła pozorujące atrapy termiczne pół mili dalej, blisko grzbietu wzgórza, w miejscu, gdzie wedle wszelkich zasad pluton powinien zająć pozycję bojową. Samoprogramujące się promienniki włączały się i wyłączały losowo, pozorując przesuwanie się ludzi. Dzięki temu przez większą część nocy ściągały na siebie sporadyczny ogień nieprzyjaciela. Pluton w ogóle nie był ostrzeliwany, co dobrze świadczyło o przestrzeganiu regulaminu w jego wersji przerobionej przez sierżanta sztabowego Colmana.

—  Istnieją dwa sposoby robienia czegokolwiek — mówił rekrutom. — Sposób wojskowy i sposób błędny. Innych sposobów nie ma. Jeśli­ więc mówię wam, abyście coś zrobili po wojskowemu, co to oznacza?

—  Aby robić tak, jak pan mówi, sierżancie.

—  Doskonale.

Pięćdziesiąt stóp dalej, gdzie Stanislau i Carson osłaniali ścieżkę do wąwozu submegadżulowym laserem, zabłysł na sekundę pomarańczowy punkcik. Colman się zachmurzył. Nieco odwróciwszy głowę, szepnął do Driscolla:

—  Widać papierosa przy SDL. Skończyć z tym.

Driscoll zapukał palcem w płytkę kompaku i z wbitego w ziemię ostrza pobiegły przez glebę drgania nadźwiękowe niosące sygnał wywoławczy stanowiska działa laserowego.

—  Tu SDL, słucham — rozległ się stłumiony głos z kompaku. Driscoll szepnął do mikrofonu przymocowanego do hełmu: —  Czerwony Trzy, sprawdzenie linii. — Ten niewinny tekst zostanie automatycznie zapisany w elektronicznym dzienniku łączności bojowej. W ciemności Driscoll włączył na chwilę blokadę zapisu. — Światło u was, gówniarze. Zgasić albo ukryć. —

Zdjął palec z wyłącznika. — Melduj o sytuacji, SDL.

—  Stan gotowości — odpowiedział obojętny głos. — Nic do zameldowania. — Na stanowisku ogieniek znikł w mgnieniu oka.

—  Utrzymywać gotowość. Koniec.

Colman odchrząknął cicho, raz jeszcze rozejrzał się po terenie, opuścił skraj siatki maskującej i się odwrócił. Obok Driscolla Maddock przyglądał się łożysku wąwozu przez wzmacniacz obrazu. W ciemności obok niego kapral Swyley wpatrywał się z napięciem w ekran wideoskopu przedpola. W przyćmionym świetle ekranu rysy jego twarzy nabrały ostrości.

Obraz, który przykuł jego uwagę, był przekazywany przez osiemnastocalowy szybujący dron zwiadowczy piechoty, jaki udało im się umieścić na wysokości tysiąca stóp nad dnem wąwozu, niemal dokładnie nad przednim skrajem pozycji nieprzyjacielskiej. Jego odczyt był uzupełniony przez dodatkowe dane z satelitów i innych źródeł sieci wywiadu elektronicznego. Na ekranie widać było bunkier dowodzenia w głębi wąwozu, ujawnione stanowiska broni nieprzyjaciela, wyznaczone przez komputerową analizę punktów początkowych śledzonych radarowo trajektorii wystrzelonych pocisków, oraz punkty obserwacyjne i ogniowe ustalone na podstawie analizy triangulacyjnej rozproszenia odbić światła laserów kontrolnych. Chłodne wody strumienia i jego dopływów wyglądały na ekranie jak czarne gałązki, skały i głazy świeciły odcieniami błękitu, żywa roślinność przechodziła od rdzawego brązu na wzgórzach do głębokiej czerwieni w gęstych zaroślach u podnóży ścian wąwozu; ślady po odłamkach bomb i pocisków świeciły odcieniami od matowego oranżu do żółcieni, zależnie od tego, ile czasu upłynęło od wybuchu.

Ale kapral Swyley skupiał się na maleńkich plamkach jaśniejszej czerwieni, które mogły być, ale nie musiały, śladami niewystarczająco zamaskowanej pozycji obronnej, a także ledwie widoczne, cienkie jak włos linie, które mogły być śladami termicznymi niedawnego ruchu pojazdów.

W jaki sposób Swyley potrafił rozpoznawać obraz tak precyzyjnie, nikt dokładnie nie wiedział, a już najmniej on sam. Niezależnie od przyczyn zdolność Swyleya do wyławiania znaczących szczegółów z beznadziejnej gmatwaniny zaśmieconego tła obrazu i nieomylnego odróżniania wartościowych informacji od atrap pozorujących i pułapek była z całkowitą słusznością słynna — i niesamowita. Ponieważ jednak sam Swyley nie wiedział, jak to robi, nie był w stanie wytłumaczyć tego programistom systemów elektronicznych, którzy mieli nadzieję powielić jego osiągnięcia w programach analizy obrazów. W rezultacie wszyscy „iści” oraz „ologowie” zaczęli go maltretować nieskończenie długimi i bezproduktywnymi badaniami testowymi. Wreszcie Swyley wymyślił dla nich dość wiarygodne wytłumaczenie, które miało tylko jeden słaby punkt: napisane zgodnie z nim programy nie działały. Wtedy Swyley oświadczył, że jego tajemnicza zdolność nagle znikła.

Major Thorpe, oficer wywiadu elektronicznego w sztabie brygady, przeczytał kiedyś, że szpinak i ryby są znakomitym lekarstwem przeciw osłabieniu wzroku, więc przepisał je Swyle­ yowi w formie intensywnej diety. Ale Swyley nienawidził ryb i szpinaku jeszcze bardziej niż testów, którym był poddawany, i w ciągu tygodnia został dotknięty ostrym daltonizmem, co udowodnił, nie dostrzegając w ogóle niczego nawet na najprostszych wyświetlaczach treningowych.

W rezultacie Swyley został uznany za „nieprzystosowanego społecznie” i przeniesiony do kompanii D, gdzie zsyłano wszystkich nieudaczników i malkontentów. Tam jego zdolność cudownie powracała, jeśli­ nie było w pobliżu żadnego z oficerów, z wyjątkiem kapitana Sirocco, który dowodził kompanią D i ­zupełnie nie interesował się tym, w jaki sposób Swyley uzyskuje swoje wyniki, dopóki są prawidłowe. Nie obchodziło też kapitana, że Swyley był nieprzystosowany, szczególnie dlatego, że tak czy inaczej z samego założenia cała kompania D składała się wyłącznie z takich ludzi.

Oznacza to chyba, że nie ma łatwego sposobu na wydostanie się z kompanii D, a co dopiero ze służby wojskowej w ogóle, rozmyślał Colman, oczekując w ciemności, aż Swyley wyda swe orzeczenie. Wynikało z tego, że przeniesienie Colmana z Armii do Inżynierii, o które prosił, było mało prawdopodobne.

Według Colmana rozumiało się samo przez się, że nikt pozostający przy zdrowych zmysłach nie chce zostać zabity albo wysyłany do miejsca, o którym nigdy nie słyszał, przez ludzi, których nigdy nie spotkał, w celu zabijania innych ludzi, których nie znał. Dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie służył w wojsku. Ponieważ jednak armia była pełna ludzi, których uważał za dostatecznie normalnych i zdrowych na umyśle, można było dojść do wniosku, że wojskowe pojęcie normalności musiało być nader dziwne. Z drugiej strony przeniesienie się do czegoś takiego jak Inżynieria wyglądało na pierwszy rzut oka na sprawę całkowicie naturalną, rozsądną, konstruktywną i pożądaną. A to, jak się zdaje, gwarantowało, że Armia uzna taką prośbę za nierozsądną i dla Colmana niewłaściwą.

Z jeszcze innej strony do ważnych elementów oceny należało badanie i rekomendacja psychiatryczna, Colman zaś po kilku sesjach u przydzielonego do brygady psychiatry Pendreya podejrzewał, że ów Pendrey jest zdeklarowanym wariatem. Zastanawiał się więc, czy zwariowany psychiatra, wychodząc ze zwariowanych założeń, może w końcu dojść do wniosków zgodnych ze zdrowym rozsądkiem, podobnie jak dwie równoważne inwersje logiczne w dowodzeniu nie naruszają prawdziwości wniosku. Ale jeśli­ zgodnie ze standardami Armii Pendrey był normalny, analogia nie działała.

Sirocco poparł wniosek, owszem, ale Colman nie był pewien, czy to zda się na wiele, skoro Sirocco dowodził kompanią D i wszystko, co proponował, było w sposób oczywisty gdzieś po drodze służbowej rozumiane na opak. Może powinien był przekonać kapitana, by nie popierał wniosku. Z drugiej jednak strony, jeśli­ wszystko, co popierał Sirocco, od razu podlegało odwróceniu i jeśli­ Pendrey był wariatem, ale zgodnie z normami wojskowymi człowiekiem normalnym, i jeśli­ założenia, z których Pendrey wychodził, były równie wariackie, to mimo wszystko mogła z tego wyniknąć pomyślna decyzja dla Colmana. Ale czy rzeczywiście? Jego próby rozszyfrowania pokrętnej logiki sytuacji znowu przerwał Swyley, który wreszcie odwrócił się od ekranu i rozparł wygodnie.

—  Praktycznie całe ich siły zostały zgrupowane na flankach po obu stronach wąwozu — obwieścił Swyley. — Kilka pododdziałów posuwa się w dół po przeciwległym zboczu, ale nie zajmie pozycji przez jeszcze około trzydzieści minut. — Odblask ekranu podkreślił zdumienie widoczne na jego twarzy. Wzruszył ramionami. — W tej chwili prosto przed nami nie są niczym na dole osłonięci.

—  Niczego tam nie mają? — upewnił się Colman, dotykając ekranu palcem w miejscu, gdzie dolna część ścieżki wynurzała się z zagajnika na skraju trawiastej płaszczyzny o kilkaset stóp od nieprzyjacielskiego bunkra. Na ekranie widniał ledwie dostrzegalny układ kleksów po obu stronach drogi, dokładnie tam, gdzie można było się spodziewać pozycji obronnej.

Swyley potrząsnął głową.

—  To są atrapy. Jak mówiłem, przesunęli praktycznie wszystkich facetów na zewnętrzne skrzydła — dźgnął palcem w ekran — tu, tu i tu.

—  Starają się okrążyć kompanię B i dostać wyżej, na grzbiet czterysta dziewięćdziesiąt trzy — orzekł Colman, studiując obraz.

—  Być może — odparł wymijająco Swyley.

—  Tam na dole jest tak martwo jak na pustyni — rzucił Maddock, nie odrywając ani na chwilę wzroku od wizjera wzmacniacza.

—  Co mówią sejsmometry i wąchacze o tych atrapach Swyleya? — spytał Colman, odwracając się do Driscolla.

Driscoll przetłumaczył pytanie na język komputera i spojrzał na podsumowanie danych na jednym z ekranów kompaku.

—  Nieznaczne drżenie nadprogowe w odległości ośmiuset jardów. Współczynnik wzrostu w kierunku wiatru poniżej pięciu punktów w odległości czterystu. Potwierdzenie negatywne ze zwiadu akustycznego — znaczny wzrost tła.

Komputery nie wykazywały układów drgań wywołanych przez działania człowieka wśród danych nadchodzących od czujników, zrzuconych potajemnie nocą wokół wąwozu z lecących na niskim pułapie, zdalnie sterowanych „pszczół”; czujniki chemiczne rozmieszczone na zawietrznej domniemanych atrap pozorujących wykryły tylko niewiele molekuł związków zapachowych charakterystycznych dla ciała ludzkiego; przez mikrofony nie nadeszły żadne spójne sygnały dźwiękowe, ale to niewątpliwie spowodowane było wysokim poziomem białych szumów generowanych w pobliżu strumienia. Chociaż więc dowody były tylko cząstkowe i do tego negatywne, podtrzymywały niewiarygodne skądinąd twierdzenie Swyleya, że główna droga na dół, prowadząca do celu działania, rzeczywiście nie jest w tym momencie broniona.

Colman zmarszczył brwi i błyskawicznie przeanalizował sens zebranych informacji. Żadna jednostka wojskowa składająca się z ludzi przy zdrowych zmysłach nie brałaby pod uwagę możliwości zdobywania tego rodzaju obiektu frontalnym natarciem w centrum — najniższy odcinek kierunku ataku był zbyt dobrze osłonięty przez panujące nad nim zbocza, a ­jeśli nacierający utkną, nie będą mieli drogi odwrotu. Nieprzyjacielski dowódca pomyślał więc sobie, że w ten sposób będzie rozumował każdy. Po cóż więc wiązać masę ludzi dla obrony punktu, który nigdy nie zostanie zaatakowany? Zgodnie z regulaminem właściwym sposobem natarcia na bunkier byłby albo atak z góry, wzdłuż strumienia, albo też przez przekroczenie terenu poniżej bunkra i rozwinięcie natarcia ze szczytu po przeciwległej­ stronie. Dlatego nieprzyjaciel skoncentrował się w punktach górujących nad obu oczywistymi drogami natarcia, czekając w zasadzkach na któryś z wariantów ataku. Ale właśnie dlatego środek pozostał szeroko otwarty.

—  Stan pogotowia dla dowódców drużyn — powiedział Colman do Driscolla. — I nawiąż łączność z niebieskim jeden.

Sirocco odezwał się przez kompak parę chwil później. Colman przedstawił sytuację. Śmiałość pomysłu natychmiast przekonała kapitana.

—  Musimy to zrobić na własną rękę. Nie ma czasu, by wciągać w to brygadę, ale możemy związać facetów po przeciwnej stronie, gdy będziesz szedł naprzód, i przetoczyć przed tobą zaporę ogniową dla oczyszczenia terenu z przeszkód. — Sirocco miał na myśli zrobotyzowane kompanijne baterie artyleryjskie rozmieszczone w głębi, za linią grzbietową pasa wzgórz. — Ale to oznacza, że jak tam wleziesz, będziesz szedł do przodu bez żadnego ognia przeciwartyleryjskiego. Co sądzisz?

—  Jeśli­ pójdziemy szybko, damy sobie radę bez tego — odparł Colman.

—  Bez ognia przeciwartyleryjskiego nie będzie czasu na podciągnięcie żadnego innego plutonu dla wsparcia twoich działań. Będziesz zdany tylko na siebie — odparł Sirocco.

—  Możemy użyć robobaterii dla położenia osłony bliskiego działania na skrzydłach. Jeśli­ dasz nam przykrycie optyczne i podczerwone na tysiąc dwieście stóp, to sobie poradzimy.

Sirocco zawahał się na ułamek sekundy.

—  Okej — powiedział wreszcie. — Do roboty.

Dziesięć minut później Sirocco ukończył pośpiesznie nakreślony z pomocą oficera operacyjnego plan otwarcia ognia i przekazał szczegóły do pierwszego, drugiego i czwartego plutonu, Colman zaś zakończył odprawę swego plutonu za pośrednic­ twem dowódców drużyn. Sprawdził i zabezpieczył wyposażenie osobiste; rozładował, załadował i ponownie sprawdził karabin M32; przeliczył amunicję.

Gdy tylko pierwsza salwa bomb dymowych rozerwała się w odległości tysiąca dwustu stóp, kryjąc teren przed obserwacją nieprzyjacielską, trzeci pluton rzucił się naprzód wzdłuż ścieżki w kierunku gęściejszych zarośli poniżej. Parę chwil później granaty przesłaniania optycznego zaczęły wybuchać dokładnie poniżej zasłony dymnej, rzygając chmurami pyłu aluminiowego rozkładającymi nieprzyjacielski system kontroli i komunikacji laserowej. Skoncentrowany ogień zaporowy artylerii przed nacierającym oddziałem i wysokoenergetyczne promienie pulsujące wystrzeliwane przez plutony flankujące natarcie toczyły się naprzód wzdłuż ścieżki, oczyszczając ją z min i innych urządzeń przeciwpiechotnych. Za zaporą ogniową drużyny trzeciego plutonu posuwały się skokami, osłaniając się wzajemnie ogniem dla uzupełnienia działań artylerii. Oporu nie było. Artyleria obrońców otworzyła ogień dziesięć sekund po pojawieniu się zasłony dymnej, ale nieprzyjaciel strzelał na oślep i zazwyczaj nieskutecznie.

Po trzynastu minutach walka dobiegła końca. Colman stał na żwirowatym brzegu strumienia, przyglądając się, jak jego ludzie wyprowadzają z nieprzyjacielskiego bunkra zdumionego majora i jego ogłupiały sztab. Dołączono ich do stada rozbrojonych obrońców zgonionych pod czujnym spojrzeniem uśmiechniętych wartowników z trzeciego plutonu. Najważniejszym zadaniem było wzięcie jeńców i uzyskanie informacji, plon zaś stanowiło, na dodatek do majora, dwóch kapitanów, porucznik, podporucznik, starszy chorąży sztabowy, starszy sierżant sztabowy, dwóch sierżantów i kilkunastu szeregowych. Ponadto zdobyto nienaruszone wykazy sygnałów wywoławczych i mapy wraz z bezcennym sprzętem łączności i sterowania bronią. Całkiem niezły połów, pomyślał z satysfakcją Colman.

Komputery uznały dwóch ludzi z trzeciego plutonu za zabitych i pięciu za ciężko rannych. Colman myślał sobie, jakby to było pięknie, gdyby prawdziwe wojny można było prowadzić w taki sposób. Nagle jaskrawe światła wysoko w górze w mgnieniu oka zmieniły na scenie wydarzeń noc w sztuczny dzień. Przez parę sekund mrużył oślepione oczy, po czym zsunął hełm na tył głowy i się rozejrzał. „Zabici” i „ciężko ranni”, trafieni na zboczu wyżej, schodzili grupką po ścieżce, a pozostałe trzy plutony kompanii D wyłoniły się z ukrycia. Wzdłuż wąwozu widać było większy ruch po obu stronach, w miarę jak jednostki obrońców i napastników pojawiały się na otwartej przestrzeni. Wozy sztabowe, transportery piechoty i różne inne pojazdy latające zaczęły brzęczeć z daleka, zza odleglejszych łańcuchów wzgórz, gdzie kończyło się niebo. Colman nie miał pojęcia, że aż tyle wojska brało udział w manewrach. Nieprzyjemne uczucie wślizgnęło się do jego mózgu: właśnie doprowadził do przedwczesnego końca skomplikowaną zabawę, na którą sztabowcy cieszyli się od dłuższego czasu; prawdopodobnie nie będą z tego powodu zbyt szczęśliwi. Może nawet dojdą do wniosku, że nie chcą go dłużej w Armii, pomyślał filozoficznie.

Jeden z wozów sztabowych zbliżył się z narastającym wyciem, przez sekundę wisiał nieruchomo prawie dokładnie nad bunkrem, a potem zaczął gładko opadać. Jego tylne wejście się odsunęło, ukazując szczupłego, śniadego kapitana Sirocca w hełmie, mundurze i kamizelce przeciwodłamkowej. Gdy pojazd był sześć stóp nad ziemią, wyskoczył zwinnie i podszedł spokojnie do Colmana. Jego niefrasobliwa twarz, ocieniona obfitym czarnym wąsem, jak zwykle nie wyrażała niczego, ale w oczach tańczyły ogniki.

— Niezła robota, Steve — powiedział bez wstępów. Z rękami na biodrach odwrócił się i przyjrzał grymasom oburzenia malującym się na twarzach wziętych do niewoli „nieprzyjacielskich” oficerów, którzy stali koło bunkra. — Nie sądzę jednak, abyśmy za to dostali odznaki sprawności zuchowych. Właśnie złamaliśmy prawie wszystkie punkty regulaminu walki piechoty. — Colman chrząknął. Nie spodziewał się wiele więcej. Sirocco podniósł brwi i przechylił głowę. — Czołowy atak na umocnioną pozycję, odsłonięte skrzydła, praktycznie żadnej możliwości odwrotu, żadnego planu postępowania w nieprzewidzianych wypadkach, niedostateczne wsparcie z powierzchni i żadnego ognia przeciwartyleryjskiego — wyrecytował rzeczowo, a równocześnie bez cienia niepokoju.

— A co z odsłonięciem słabych punktów? — spytał Colman. — Nic o tym nie ma w regulaminie?

—  Zależy od tego, kim jesteś. Jeśli­ chodzi o kompanię D, wszystko jest względne.

—  Nie myślałeś kiedy, by podszyć spodnie na siedzeniu kawałkiem kamizelki przeciwodłamkowej? — spytał po chwili Colman. — Być może będzie ci to potrzebne.

— Ach, gówno mnie to obchodzi. — Sirocco spojrzał w górę. — W każdym razie za chwilę się przekonamy.

Colman również tam popatrzył. Pancerny transporter dla VIPów, z odznakami generalskimi na masce, zdążał w ich kierunku. Colman przerzucił M32 na drugie ramię i wyprostował się w oczekiwaniu.

—  Doprowadzić się do porządku! — zawołał do ludzi z trzeciego plutonu, którzy włóczyli się grupami, paląc i rozmawiając, nad strumieniem i koło bunkra. Papierosy rozduszono grubymi podeszwami butów bojowych, rozmowy umilkły, grupki stanęły w szeregu.

—  Na czym opierałeś swoją analizę sytuacji, sierżancie? — zapytał Sirocco ostrym, wysokim głosem, naśladując urzędowy sposób mówienia pułkownika Wessermana, adiutanta generała Portneya. Nadał głosowi podejrzliwy i oskarżycielski ton. — Czy kapral Swyley odegrał ważną rolę w sformułowaniu twojej oceny taktycznej? — Takie pytanie musiało się pojawić; regulaminowa procedura analizy obrazowej, prowadzonej w brygadzie, nie ujawniłaby żadnych danych usprawiedliwiających decyzję natarcia.

—  Nie, panie kapitanie — odpowiedział sztywno Colman, patrząc nieruchomo wprost przed siebie. — Kapral Swyley obsługiwał kompak. Nie można mu powierzać analizy danych wywiadu elektronicznego. Jest daltonistą.

—  No to jak wyjaśnisz twoje niezwykłe wnioski?

—  Myślę, panie kapitanie, że był to po prostu trafny domysł.

Sirocco westchnął.

—  Chyba będę musiał napisać w raporcie, że zezwoliłem na natarcie z własnej inicjatywy, bez żadnych uzasadniających to danych. — Łypnął na Colmana. — Nie masz przypadkiem pod ręką kogoś, kto umiałby uszyć dobrą parę spodni?

Drzwi transportera dla VIPów otwarły się tuż przed nimi, ukazując korpulentną sylwetkę pułkownika Wessermana. Jego rumiana twarz była jeszcze bardziej rumiana niż zwykle i przybrała w okolicy szyi kolor fioletowy. Wyglądał tak, jakby dusiła go tłumiona wściekłość.

—  Mam wrażenie, że on zupełnie nie czuje słodkiej woni sukcesu — szepnął Colman, obserwując pułkownika.

Sirocco przez chwilę kręcił wąsa.

—  Sukces jest jak pierdnięcie — rzekł. — Tylko własny ładnie pachnie.

Dodaj artykuł do:
(dodano 28.04.25, autor: blackrose)
Dział literatura
Tagi: fragment, Hogan James P., Najazd z przeszłości
KOMENTARZE:
Aby dodać komentarz musisz się zalogować
Logowanie
Po zalogowaniu będziesz mieć możliwośc dodawania swojej twórczości, newsów, recenzji, ogłoszeń, brać udział w konkursach, głosować, zbierać punkty... Zapraszamy!
REKLAMA
POLECAMY

NEWSLETTER

Pomóż nam rozwijać IRKĘ i zaprenumeruj nieinwazyjny (wysyłany raz w miesiącu) i bezpłatny e-magazyn.


Jeśli chcesz otrzymywać newsletter, zarejestruj się w IRCE i zaznacz opcję "Chcę otrzymywać newsletter" lub wyślij maila o temacie "NEWSLETTER" na adres: irka(at)irka.com.pl

UTWORY OSTATNIO DODANE
RECENZJE OSTATNIO DODANE
OGŁOSZENIA OSTATNIO DODANE
REKOMENDOWANE PREMIERY
1
Arkadiusz Jakubik
2
Damiano David
3
Eluveitie
4
Sting
5
Elton John & Brandi Carlile
6
The Waterboys
7
Bryan Ferry
8
Turbo
9
Mela Koteluk
10
Anita Lipnicka
1
Korek Bojanowski
2
Mara Tamkovich
3
Michel Hazanavicius
4
Céline Sallette
5
Christopher Landon
6
Neil Boyle, Kirk Hendry
7
Rungano Nyoni
8
Fabrice Du Welz
9
Michał Kondrat
10
Alonso Ruizpalacios
1
Alina Moś
2
Ilaria Lanzino
3
Sebastian Fabijański
4
Anna Kękuś
5
Łukasz Czuj
6
reż. Mariusz Treliński
7
Beth Henley / reż. Jarosław Tumidajski
8
Gabriela Zapolska
9
Marta Abramowicz / reż. Daria Kopiec
10
Opera Krakowska w Krakowie
REKLAMA
ZALINKUJ NAS
Wszelkie prawa zastrzeżone ©, irka.com.pl
grafika: irka.com.pl serwis wykonany przez Jassmedia