Nowa Holandia ze swoimi gęstymi, mrocznymi borami, gdzie rozłożyste korony drzew odcinały ziemię od promieni słońca i nawet w środku mroźnej zimy panował tu zaduch i czuć było stęchliznę, stanowiła nieprzyjazną człowiekowi krainę. Zamieszkiwały ją plemiona żlebodźwiedzi, stada dzikich psów i wilków czy żarłoczne, kryjące się wśród bagien płaskogrzbiety. Łatwo było się tam zgubić, stracić orientację wśród mokradeł, wilgotnych wąwozów czy potężnych – bo ich średnica sięgała nieraz podwójnej wysokości dorosłego człowieka – powalonych pni i potem tygodniami błądzić po groźnych ostępach, powoli pogrążając się w szaleństwie wywołanym głodem, zmęczeniem i samotnością.
Bram właśnie tam się wychował. Od dziecka brał udział w polowaniach. Przyzwyczaił się do niebezpieczeństw, potrafił poruszać się po leśnych ścieżkach, nie bał się drapieżników i potworów, które mogą się czaić w głębi kniei, ale to miejsce... To miejsce było po prostu złe. Wyczuwał to przez skórę. Pachniało krwią i śmiercią. Dziwne swędzenie z tyłu głowy, jakby ktoś wbijał mu tysiące malutkich igiełek, nie pozwalało zapomnieć o niepokoju, który dręczył go, od kiedy cztery dni wcześniej przekroczył granice Federacji i ruszył w stronę Kaźni.
Gdy był w ruchu, czuł się bezpieczniej, więc niechętnie stawał na odpoczynek. Zapadł jednak zmrok i dalsza podróż stała się zbyt ryzykowna.
Obóz rozbił z dala od szlaku, w skalnym załomie, skąd mógł obserwować najbliższą okolicę, samemu będąc niewidocznym. Rozsiodłał i oporządził konia, przywiązał go do konara uschniętego drzewa i przygotował sobie lekką kolację. Potem usiadł pod skałą, z karabinem myśliwskim na kolanach i szablą pod ręką, i pomiędzy jednym a drugim sucharem modlił się szeptem o spokojną noc.
Wierzchowiec prychnął przestraszony i zaczął bić kopytami o ziemię. Bram wstał po cichu. Podniósł karabin. Odbezpieczył broń. Nagle poczuł to, co koń musiał poczuć już wcześniej: ostry smród zgnilizny i potu. Żaden drapieżnik nie mógł tak pachnieć, bo ofiara odkryłaby jego obecność przy najmniejszym powiewie wiatru. Żaden – poza tymi, które polowały na ludzi.
Stanął na lekko rozstawionych nogach. Zerknął na szablę i sprawdził, czy będzie mógł po nią szybko sięgnąć. Przybrał pozycję strzelecką. Zapach stawał się coraz bardziej intensywny. W ciemności trzasnęła łamana gałąź. Cokolwiek się zbliżało, było wielkie. Sapało jak miech kowalski, podniecone i głodne.
Przełknął ślinę i zrobił dwa głębokie wdechy.
Zza najbliższej skały wyłonił się żlebodźwiedź. Poruszał się niespiesznie, wręcz lekceważąco. Był wielki, umięśniony. Okolice grzbietu i pyska pokrywały grube kostne guzy.
Holender nieznacznie obniżył lufę karabinu.
– Wkroczyłem na twój teren, prawda? Nie chciałem. Pozwól mi tylko, a stąd odejdę i nie będę cię więcej niepokoił.
Żlebodźwiedź w odpowiedzi wyszczerzył długie na palec i ostre jak brzytwa kły w grymasie, który można by wziąć za szyderczy uśmiech. Koń zarżał dziko. Szarpał się na wszystkie strony tak mocno, że uzda żłobiła krwawe pręgi na jego pysku. Holender nie miał szansy na ucieczkę. Żlebodźwiedź, ciężki i na pozór niezdarny, na krótkich dystansach biegał znacznie szybciej od człowieka.
Potwór zrobił krok w jego stronę. Ugiął się na przednich łapach, wyprężył grzbiet i ryknął, aż zadrżały okoliczne drzewa. Odór z jego pyska sprawił, że suchary powędrowały Bramowi z żołądka z powrotem do ust. Mężczyzna wycelował i strzelił.
Pierwsza kula uderzyła w kostny guz, odbiła się od niego i rykoszetem trafiła w pobliski pień. Druga – taką przynajmniej Holender miał nadzieję – wbiła się w ciało stwora, jednak ten nawet tego nie zauważył. Ruszył pędem, wystawiając do przodu potężne, pokryte zakrzepłą krwią łapy, uzbrojone w cztery lśniące czernią pazury.
Bram odrzucił karabin i chwycił za szablę. Uskoczył i pchnął na oślep, desperacko, z całej siły, ale z przerażeniem poczuł, że uderzył w guz. Ostrze zjechało w bok, zadając potworowi nie- wielką płytką ranę, która nie zrobiła na nim wrażenia większego niż ukłucie komara.
Holender cofnął się o kilka kroków. Szablę trzymał w obu dłoniach, bo nie potrafił powstrzymać drżenia ramion. Żlebodźwiedź odwrócił się pyskiem do niego. W jego oczach tańczyły iskry drwiny.
– Nie zbliżaj się! – ostrzegł go Bram i machnął szablą ostrzegawczo.
Żlebodźwiedź tylko prychnął, a wraz z prychnięciem z pyska wyleciała chmura śliny oraz pary. Nagle skoczył przed siebie tak szybko, jakby jego wielkie cielsko składało się z powietrza, a nie z twardych jak stal kości i masywnych mięśni.
Bram uniknął ataku w ostatniej chwili. Pazury przeleciały mu tuż przed twarzą, ale w tej samej sekundzie powalił go cios drugiej łapy wymierzony w nogi. Holender ciął. Ostrze zmieniło nieco trajektorię i trafiło tuż pod pazurami, pomiędzy kostne płyty. Musiał tam być jakiś nerw, bo żlebodźwiedź ryknął przeraźliwie i stanął na tylnych łapach.
Mężczyzna poderwał się z ziemi i pobiegł przed siebie, byle dalej od potwora. Ledwo zrobił dwa kroki, coś ciężkiego i wielkiego spadło mu na głowę. Świat zatańczył Bramowi przed oczami, nogi same się ugięły pod ciężarem tułowia i Holender poleciał wprost w objęcia twardej, zimnej ziemi. Nawet nie poczuł upadku. Ogarnęła go ciemność. Żlebodźwiedź ryczał tryumfalnie.
Utwór | Od |
1. Inne historie | gaba |
Utwór | Od |
1. W bezkresie niedoli | ladyfree |
2. było, jest i będzie | ametka |
3. O Tobie | ametka |
4. Świat wokół nas | karolp |
5. Kolekcjonerka (opko) | will |
6. alchemik | adolfszulc |
7. taka zmiana | adolfszulc |
8. T...r | kid_ |
9. przyjemność | izasmolarek |
10. impresja | izasmolarek |
Utwór | Od |
1. Sprzymierzeniec | blackrose |
2. Podaruję Ci | litwin |
3. test gif | amigo |
4. Primavera_AW | annapolis |
5. Melancholia_AW | annapolis |
6. +++ | soida |
7. *** | soida |
8. Góry | amigo |
9. Guitar | amigo |
10. ocean | amigo |
Recenzja | Od |
1. Zielona granica | irka |
2. Tajemnice Joan | wanilia |
3. Twój Vincent | redakcja |
4. "Syn Królowej Śniegu": Nietzscheańska tragedia w świecie baśni | blackrose |
5. Miasto 44 | annatus |
6. "Żywioł. Deepwater Horizon" | annatus |
7. O matko! Umrę... | lu |
8. Subtelność | lu |
9. Mustang | lu |
10. Pokój | martaoniszk |