Fragment książki "Coś"

JEDEN

McReady wystawił głowę nieco nad powierzchnię lodu i spojrzał ku północy. Słońce wyglądało jak blady okrąg światła, ledwie uczepiony horyzontu skutego lodem płaskowyżu. Wiatr, którego szaleńcze porywy brały początek na pogórzu Płaskowyżu Polarnego osiemset mil na południe, aby następnie na pokrytym lodowcem kontynencie nabrać impetu, nie tracił na sile. Trzydzieści mil na godzinę wiatru z południowego wschodu, zaostrzonego siedemdziesięcioma pięcioma stopniami Fahrenheita mrozu.
Niósł ze sobą ostre, drobne kryształki lodu będące wspomnieniem wykopów prowadzonych trzy dni wcześniej. Nie było jednak zamieci. Wysoki płaskowyż, łysy niczym gardziel sępa, już dawno został pozbawiony śniegu, który nieustający wiatr zwiał z wielkiego obszaru o średnicy dziesięciu mil.
McReady uśmiechnął się szeroko pod owiniętym wokół twarzy szalem, po czym poprawił gogle. Tylko fizycy mogli wybrać na nocleg takie miejsce. Ćwierć mili dalej pomarańczowy lakier ciągnika i mniejsza plama doczepionych do niego sań wyłoniły się z mroku oznaczającego godzinę drugą w wiosenne polarne popołudnie. A w rzeczywistości październikowe, był bowiem drugi dzień października tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.
W jego kierunku, z wiatrem, jakby zbiegając ze wzgórza, pędził Barclay, rakami wyrywając grad odłamków lodu, które wirowały przed nim w ostrych podmuchach. Nagle pośliznął się i wiatr cisnął nim w przód na dziesięć jardów, w końcu jednak zdołał wyhamować i wstać. Podszycie kurtki oraz liczne warstwy odzieży termicznej uchroniły go przed poważnymi obrażeniami.
Kiedy Barclay dotarł do Drugiej Stacji Magnetycznej, wiatr trafił go większym kawałkiem lodu prosto w gogle. Gdyby nie one, mógłby pożegnać się ze wzrokiem. McReady cofnął się o krok, by zrobić mu miejsce. Barclay z przekleństwem na ustach dał nura za łopoczącą brezentową klapę i po krótkiej drabince opuścił się do przedsionka stacji.
– Chryste, Mac! – powiedział głosem przytłumionym przez warstwy wełny. – Tak ci się podoba ta pogoda, że musisz sterczeć na zewnątrz?
McReady uśmiechnął się powoli. Na niebie nie było nawet chmurki. Jedynie dudniące organy wiatru i ślad jak smuga kondensacyjna za samolotem transportowym sugerowały burzę.
– Fascynuje mnie to miejsce. Jako meteorolog zawsze interesuję się burzami. W każdym innym miejscu, w którym byłem, nazwałbym to burzą, ale tu od samego początku bez przerwy wieje, już czwarty dzień. Słupek rtęci w barometrze spadł na łeb, na szyję. Ciekawe, jak wyglądałaby tutaj prawdziwa burza?
Barclay wysunął głowę ponad poziom niebieskiego lodu, w którym wydrążyli Drugą Stację Magnetyczną. Jego gogle błysnęły bliźniaczymi odbiciami białego słońca.
– Gdyby tu była woda – myślał głośno Barclay – mielibyśmy tutaj mokre piekło. Dutton przy Wielkim Magnesie meldował ładne, czyste niebo i południowo-zachodni zefirek o prędkości pięciu mil na godzinę. Uh! To najgorsze na świecie miejsce na obozowisko. Mam za to kilka wiadomości dla tych przy Wielkim Magnesie, które zatrzymają ich na dłuższą chwilę pod ziemią.
McReady chwycił brezentowe poły wejściowe i szczelnie je zasznurował. Wtedy dopiero przeszli przez następne drzwi – tym razem drewniane – do właściwej części stacji.
Dach z namiotowego płótna, rozciągnięty na drucianej siatce i listwach, dociśnięty blokami lodu wyrąbanymi podczas budowy, opierał się na przyśrubowanych słupach. Ściany natomiast zrobiono z płyt pilśniowych. Miedziany piecyk na środku pomieszczenia skutecznie nagrzewał górne partie powietrza do jakichś osiemdziesięciu stopni Fahrenheita, lecz już drewniana podłoga była zasłana kryształkami lodu. W rurze pieca groźnie warczał wiatr.
Norris i Vane siedzieli na krawędzi pryczy Norrisa, studiując plik kartek zapełnionych danymi. Nad blatem stołu widać było ich opadające na ramiona włosy i szare wełniane podkoszulki z długimi rękawami okrywające torsy. Dolne części ciał oblekały lekkie spodnie w kolorze khaki, lecz bliżej ziemi odzież stawała się grubsza i stopy mężczyzn chroniły wełniane skarpety sięgające do kolan oraz solidne, podbite futrem buty. Nietrwałe artykuły stały zamrożone na podłodze, zaś baterie, piwo i zapasy żywności trzymano w klimacie umiarkowanym w połowie wysokości. Tropiki pod sięgającym siedmiu stóp sufitem były z kolei zarezerwowane dla schnących skarpet, dwóch kompletów bielizny oraz pryczy Vane’a.
Kuchenkę chwilowo upchnięto w składziku, jej miejsce zajmowały bowiem przyrządy magnetyczne, nad którymi ślęczeli Norris z Vane’em. Instrumenty meteorologiczne McReady’ego, będące solidniejszego typu, wisiały na ścianie. McReady podszedł, by odczytać wskazanie anemografu. Tarczę przecinała praktycznie prosta linia: między trzydziestoma a trzydziestoma pięcioma milami na godzinę wiatru co sześćdziesiąt minut w ciągu ostatnich dwudziestu godzin. Termometr wykazywał większą aktywność; słupek osiągał wysokość czterdziestu stopni na minusie.
– Zmieścimy się w harmonogramie? – Vane uniósł wzrok na Barclaya.
– Baterie odtajały wystarczająco, lecz długo już nie pociągną. Następnym razem nie obejdę się bez prądnicy, a ty, Vane, będziesz niestety musiał zwinąć interes. – Barclay skinął w kierunku przyrządów magnetycznych. – Dutton mówił, że mój sprzęt jest w drodze, słabo go jednak słyszałem. A tu są dane. W razie czego spróbuję je uprościć, ale diabelnie trudno pisać w tym ciągniku.
– Wiem – przytaknął Vane. – A udało się chociaż?
– Tak jakby. Niczego sobie za bardzo nie odmroziłem, ani też się zbytnio nie poparzyłem, choć używanie kuchenki turystycznej jako stolika do pisania nie jest najlepszym pomysłem. – Barclay wzruszył ramionami. – Dowódca Garry chciał wiedzieć, czy znaleźliście już jakieś odpowiedzi, ale odparłem, że z tego, co wiem, to chyba nie. Zgadza się?
– Niezupełnie. – Norris stuknął pulchnym paluchem w dużą odręczną mapę okolicy, która obejmowała ich Drugą Stację Magnetyczną oraz główną bazę antarktyczną na południowym biegunie magnetycznym, siedemdziesiąt osiem mil dalej. Obok stacji narysował mały krzyżyk. – Dane z Wielkiego Magnesu razem z tymi, które zebraliśmy tutaj przez ostatnią dobę, obalają teorię o górze magnetytowej. To raczej meteor albo coś w tym rodzaju. Wygląda na znaczną masę niezwykle gęstej substancji, zdecydowanie za małą i zbyt skoncentrowaną jak na górę z tlenku żelaza.
– Meteoryt? – McReady spojrzał z powątpiewaniem na punkt zaznaczony na mapie. – Mniej więcej pół mili stąd, hm. Tylko czy meteoryt zakłóciłby wskazania przyrządów przy Wielkim Magnesie?
Norris skinął głową.
– Wielki Magnes leży bezpośrednio nad południowym biegunem magnetycznym Ziemi, dlatego igła kompasu powinna wskazywać prosto w dół. Nie ma składowej poziomej, a to znaczy, że pozioma igła kompasu, obracając się swobodnie wokół pionowej osi, wskazywałaby każdy kierunek jako północny. Dla kompasu magnetyczny biegun południowy jest tym, czym dla geografa prawdziwy biegun południowy, oddalony o tysiąc dwieście mil; każdy kierunek to północ. Przyciąganie w poziomie nie istnieje, najkrótsza droga na północ wiedzie w dół.
Dzięki czułym przyrządom wyznaczyliśmy jednak składową poziomą wskazującą swego rodzaju dodatkowy południowy biegun magnetyczny. Niezwykle słaby. O, w tym kierunku. Da się go wykryć tylko przy braku interferencji poziomej pola magnetycznego Ziemi. – Jeszcze raz stuknął palcem w krzyżyk. – Meteoryt, niezależnie od jego składu, ma niesamowite właściwości magnetyczne.
McReady gwizdnął pod nosem.
– Więc wydaje się wam, że go zlokalizowaliście? Spróbujecie go poszukać?
Vane zerknął na niego z uśmieszkiem.
– A gdybyś znalazł legowisko pradziadka wszystkich burz świata, pobiegłbyś tam?
McReady parsknął śmiechem.
– Dzięki, chłopaki, coś mi się widzi, że już znaleźliście dla mnie tego pradziadka wszystkich burz świata. Barometr spada, a wiatr o prędkości trzydziestu mil na godzinę w tym miejscu to standard. Dowódca Garry będzie musiał puścić tędy jeden z samolotów wracających do kraju, żeby sprawdzić, czy przypadkiem za te przeciągi nie odpowiada jakieś pasmo górskie. – Rzucił okiem na mapę. – Dacie radę znaleźć ten meteoryt?
– Na pewno – odparł Vane. – Jeśli znajduje się tylko pół mili stąd, nie może leżeć zbyt głęboko pod powierzchnią. Może nawet się do niego dostaniemy. Nadzieja matką głupich, ale zamierzam jutro wyruszyć z czekanami i łopatami.
– Boże! – jęknął Barclay. – Więcej kopania? Myślałem, że nie znoszę szufli do śniegu, lecz od kiedy pomachałem w tym cholernym lodzie twoimi niemagnetycznymi zabawkami, nie chcę więcej mieć do czynienia z czekanem.
Zerknął na skrzynię z narzędziami. Spod uniesionego na jakieś dwa cale wieka wyłaniały się ostrza trzech spiczastych czekanów, niczym zęby w szeroko otwartych ustach.
– Zawsze możesz się łudzić, że jest tak dobrze i głęboko schowany, że go nie wykopiemy – zauważył Norris. – A te narzędzia z brązu berylowego wcale nie są złe, potną nawet stal.
– Na czekany i noże rzeźnicze pewnie się nadaje – przyznał Barclay – ale wszystkie nasze klucze i przecinaki są z tego cholerstwa. A nie dają takiego chwytu co hartowana stal. Nie żeby francuzy były cokolwiek warte w przypadku utwardzanego wału ciągnika. Nie podoba mi się tylko, że muszę używać narzędzi z epoki brązu w pojeździe z epoki mechanizacji. Skoro magnetyczna masa ciągników i tak uniemożliwia wam pracę koło nich, moglibyście równie dobrze zgodzić się na stalowe narzędzia w ich pobliżu.
– Unikamy duplikacji – oznajmił Vane, rozkładając ze smutkiem ręce. – Zasada numer jeden pracy badawczej na biegunie południowym. Musieliśmy zastosować dwutlenek węgla w licznikach Geigera, żeby zmierzyć promieniowanie kosmiczne, bo pojemnik z argonem przeciekał i nie mieliśmy zapasowego. Jeśli serio chcesz taszczyć ze sobą dodatkowe sto pięćdziesiąt funtów stalowych narzędzi, to się nie krępuj. A skoro mowa o duplikacji i kopaniu, ile zostało nam bomb termitowych?
– Trzy – odparł Barclay. – Potknąłem się o nie, próbując dosięgnąć radia w ciągniku. Trzy dwudziestopięciofuntówki.
– Jeśli nie nadciągnie burza McReady’ego, jutro ruszamy na polowanie. Lepiej niech Norris jedzie na saniach z przyrządami, a my go pociągniemy. Smutne doświadczenia wskazują, że nie umie jednocześnie patrzeć na strzałkę pochyłomierza i pod własne nogi. Ta kopuła lodowa może jest łysa jak kolano, ale nie brakuje w niej szczelin, w które łatwo wpaść.
McReady westchnął, po czym usiadł na krawędzi swojej pryczy.
– Dziś wieczorem chyba ja gotuję, więc jeśli raczycie, panienki, uprzątnąć ten śmietnik, postawię tu kuchenkę i zobaczymy, czym chata bogata. Może usmażę parę jajek. Pasuje?
– Co? Bez pemikanu i zjełczałego łoju foki? To niewybaczalne zaniedbanie! – Vane wstał, by zabrać aparat magnetyczny. – A w ogóle myślisz, Mac, że tam na północy mają jeszcze jajka, które po rozbiciu trzymają się w kupie? Żółtka i białka razem, jak lew z jagnięciem?
– Jak nie lubisz rozmrażanych jajek, nie musisz ich jeść. Możesz dostać ten tłuszcz z foki. A jeśli to ci nie pasuje, pamiętaj, że foka też nie prosiła się do gara. Uznałem tylko, że dobrze byłoby napchać się przed jutrzejszą robotą. Albo będziemy wykopywać ten twój cholerny meteoryt, albo wzmacniać dach przed wiatrem. Dzisiaj mała odmiana, a jutro na śniadanie może być coś zupełnie innego. Co myślicie o kakao i owsiance?
– Zastanówmy się. Czy nie jedliśmy tego wczoraj? Dziś rano, owszem, była owsianka i kakao, ale czy wczoraj nie mieliśmy kakao i owsianki?
– Nie, mieliśmy owsiankę i kakao – zapewnił go McReady. – Naprawiłem to. Barclay, zacznij organizować kuchnię. Na początek zróbmy miejsce na kuchenkę. Bierzmy się do
roboty.
Uprzątnęli przyrządy i Barclay szybko zestawił to, czego potrzebowali. Najpierw przytaszczył kuchenkę. Potem skrzynkę z żywnością.

***

Rano pierwszy na nogach był McReady, i to jemu przypadło w udziale rozpalenie w miedzianym piecyku, by wygnać szron, który osiadł przez noc. Ekspedycja Garry’ego wypróbowała, z umiarkowanym powodzeniem, nowy system eksploracji Antarktydy. Ponieważ mieli bazę na południowym biegunie magnetycznym, Wielki Magnes, siłą rzeczy, oddalony był od najbliższego punktu dostępnego dla statków o trzysta pięćdziesiąt mil. Cały ekwipunek przyleciał pięcioma samolotami. Nawet jeden z sześciu ciągników przybył drogą powietrzną. Ale brak możliwości przetransportowania pięciuset ton opału tak daleko w głąb lądu zmusił dowódcę Garry’ego, by spróbować zdać się na miejscowe zasoby naturalne, Antarktyda słynęła bowiem z zasobów węgla większych niż jakikolwiek inny obszar Ziemi o tej samej powierzchni, z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych. Ciągniki i elektrownia były napędzane parą, z kolei w piecach grzewczych i kuchennych palono węglem.
Opał znaleziony dwadzieścia mil od Wielkiego Magnesu, w Paśmie Magnetycznym, okazał się ubogim, wysokopopiołowym węglem bitumicznym. Dlatego McReady’emu niełatwo było rozpalić w niewielkim piecyku. Kłęby dymu skutecznie wypędziły pozostałych mężczyzn z prycz na ziąb Drugiej Stacji Magnetycznej.
– Temperatura na zewnątrz – uświadomił ich McReady, ostrożnie dokładając kolejną bryłę węgla – spadła do minus pięćdziesięciu ośmiu stopni. Nadciągnęła burza, nietypowa w tutejszych warunkach. Powinien przewidzieć, że tak może być.
– Nic nie słyszę – powiedział Barclay.
– To się nazywa martwa cisza. Bar, mój przyjacielu, obawiam się, że trochę dziś pokopiemy, chyba że meteoryt szczęśliwie leży sobie zbyt głęboko pod ziemią. Módlmy się o to.
– Cholera. Martwa cisza. A zresztą, co tam, niska temperatura i tak jest lepsza niż wiatr. Nadal spada?
– Pionowo w dół. Jak zaczniemy, będzie minus sześćdziesiąt pięć – zapewnił go McReady. – Przyniesiesz trochę lodu do roztopienia?

***

Dwie godziny później termometr potwierdził prognozę McReady’ego. Błękitny lód łysego płaskowyżu rozciągał się od horyzontu po horyzont pod mrugającymi gwiazdami. Po raz pierwszy, odkąd dotarli do tej wysmaganej wiatrem kopuły, widzieli tak czyste powietrze. Północny horyzont był ledwie maźnięty różem, karmazynem i zielenią, południowy zaś pozostawał czarną tajemnicą otulającą biegun. Światła zorzy migotały, okalając ich drżącą kurtyną, przybierającą nieco na intensywności na północnym wschodzie, w kierunku bieguna magnetycznego i bazy Wielkiego Magnesu. Pod stopami, na połyskującym lodzie, tańczyły krystaliczne refleksy najjaśniejszych gwiazd. Na zachodzie zaś kurczący się pod naporem zimna lód pękał z trzaskiem, a gdy już ustępował, wydawał z siebie tylko łagodne tchnienie.
– Będzie kiepsko, jeśli podobna szczelina przebiegnie przez obóz – mruknął pod nosem Barclay. – Osłabiliśmy lód, kiedy w nim cięliśmy, wszystko więc możliwe.
– Sondowanie sejsmiczne pokazało, że w tym miejscu lód ma grubość tysiąca dwustu stóp – zauważył Vane. – Dziura na siedem stóp to ledwie draśnięcie. Z drugiej strony ruch lodu odbywa się w kierunku północno-zachodnim tutaj, a my zmierzamy naprzeciw. To pewnie jakaś przykryta góra lub wzgórze spycha lód w tę stronę; możemy w to walnąć.
– Macie wszystko? – zapytał McReady.
– Ta. Jeszcze się tylko wygodnie rozsiądę i podziękuję Bogu, że ta twoja burza okazała się taka cicha. – Vane jako jedyny w ekipie miał na sobie ciężkie futra. Pozostali pocili się w grubych spodniach w kolorze khaki, wełnianych koszulach i kapotach włożonych pod wiatroszczelne płaszcze. Vane’a, który miał jechać na saniach ciągniętych przez towarzyszy, czekało najmniej przyjemne zadanie, polegające na siedzeniu bez ruchu i obserwowaniu przyrządów magnetycznych.
– Mówiłem, że będzie nietypowo – samousprawiedliwiał się McReady – i jest. Pierwszy raz od naszego przyjazdu jest tak spokojnie. Przyznaję, że moja interpretacja była błędna, ale i tutaj musi się czasem coś takiego zdarzać. Można by rzec, że jest to nawałnica trzydzieści pięć mil na godzinę w przeciwnym kierunku.
Mężczyźni wyruszyli. Raki wbijały się w lód pod piętami i czyniły marsz niezbyt trudnym, lecz wygładzone upływem czasu podłoże, poorane kryształkami wielkości ziarenek piasku, niesionymi przez nieustannie wyjący wiatr, dawało nogom nierówne i niepewne oparcie. Pasażer sań musiał bez przerwy zapierać się w ochronie przed niespodziewanymi przechyłami. Dwie głębokie rozpadliny na tym równinnym obszarze, nad którymi nie prowadził żaden most, zmusiły ich do nadłożenia prawie mili drogi, nim wrócili na kurs wskazywany przez strzałkę pochyłomierza i regularne odczyty indukcyjne dokonywane przez Vane’a.
Wprawdzie powoli, ale jednak strzałka pochyłomierza reagowała na ich ruch i dominująca siła południowego bieguna magnetycznego Ziemi stopniowo słabła z każdym krokiem przybliżającym ich do nieznanego obiektu magnetycznego. Nagle, gdy znaleźli się na pofałdowanym terenie, który przecinały setki pęknięć, od sześciocalowych szczelin po szerokie na dziesięć stóp rozpadliny sięgające niezmierzonych głębin, igła lekko drgnęła. A gdy wspięli się na lodowy pagórek, leniwie obrała nowy kierunek.
– Stać! – zawołał Vane z ekscytacją w głosie. – Ruszyła się!
Syczenie turbiny powietrza i cichy jęk cewki indukcyjnej wściekle wirującej w polu magnetycznym powróciły, ledwie
Vane odblokował igłę galwanometru i otworzył zawór. Z wolna obrócił szczotki, Norris zaś odczytał pozycję jaśniejszych gwiazd na południu, blednących teraz w coraz intensywniejszym świetle z północy, podczas gdy słońce skradało się bliżej horyzontu.
– Nie ma mowy o żadnym efektywnym polu. Pole Ziemi i pole meteorytu neutralizują się dokładnie w tym miejscu. – Vane zamknął zawór turbiny i syczenie uciekającego powietrza ustało.
Strzałka pochyłomierza kolebała się na delikatnym zawieszeniu kardanowym w rytm kołysania sań. Teraz, kiedy zbliżali się do celu, poruszała się coraz wolniej. Popękany teren sprawiał, że droga była pochyła i kręta; musieli zachować najwyższą czujność, gdyż nawet niewielkie pęknięcie w podłożu stanowiło ostrzeżenie przed grotą, której kopulaste sklepienie mogło niemal sięgać powierzchni i w każdej chwili ustąpić pod ich ciężarem. Maszerowali przywiązani do siebie liną, z ważącym sto dziewięćdziesiąt funtów Barclayem sprawdzającym każdą szczelinę na czele.
– Ta góra blokująca lód musi być gdzieś tutaj, Norris. – McReady wskazał ruchem głowy popękany teren na wprost i znajdującą się dalej połać gładkiego lodu, opadającą ku widocznemu w oddali obszarowi pokrytemu zaspami antarktycznego śniegu.
Sanie ominęły ostatnie rozpadliny. Powracające słońce, sunące nad horyzontem, zaczęło wzbudzać lekki wiatr, który ledwie zdołałby obrócić czaszę anemometru, lecz przy takiej temperaturze potęgował ryzyko nagłego odmrożenia. Sforsowali grzbiet zakopanego pod lodem wzniesienia i ich oczom ukazało się łagodne zbocze prowadzące do obszaru pokrytego fałdami śniegu, mniej popękanego niż na dopiero co przebytym regionie.
– Teraz pokazuje praktycznie pionowo! – zawołał po chwili Vane. – Nieco w lewo… prrr! Wyprostowała się! Norris, do tego cholernego meteorytu nie ma nawet pięćdziesięciu stóp!
Barclay wziął z sań młotek z brązu berylowego, palnik oraz sprzęt do sondowania. Czekanem wyrąbał wgłębienie w lodzie, podczas gdy fizycy szykowali swoją aparaturę. Gdy McReady zmagał się z palnikiem, Barclay przysypał sondę i odbiornik odłamkami lodu. Palnik nagle zaryczał i w ognistym podmuchu kawałki lodu wokół sondy i odbiornika roztopiły się, by w następnej chwili, zaraz po cofnięciu się płomienia, zamarznąć na kamień. Nauczony długim doświadczeniem Barclay rozmroził baterie i wsunął je, wciąż z lekka ciepłe, do pasa noszonego przy ciele.
Nacisnął wyzwalacz, a urządzenie odpowiedziało przeszywającym piskiem. Wskazówka skoczyła w górę skali, by gwałtownie zatrzymać się przed ograniczającą ją blokadą.
– Niespełna pięćdziesiąt stóp lodu, a potem nie wiadomo, ile skały – zakomunikował w końcu Barclay.
Palnik oswobodził elementy aparatury. Spróbowali w innym miejscu. Nadal niespełna pięćdziesiąt stóp. Kiedy minęli zamarzniętą kamienistą krawędź urwiska, głębokość momentalnie się zmniejszyła. Krążyli tam i z powrotem, obrysowując niewidzialną powierzchnię pod lodem.
Vane i Norris poruszali się każdy ruchem spiralnym, raz ciaśniej, raz szerzej, aż wreszcie znaleźli swoje epicentra. Dołączyli do nich Barclay i McReady. W obrębie tuzina starannie wyznaczonych obszarów, krążąc tam i z powrotem w poprzek linii wytyczonej na podstawie wskazań magnetycznych, otrzymywali same zgodne odczyty na poziomie poniżej pięćdziesięciu stóp. Była to zbyt mała głębokość, aby dało się ją dokładnie zmierzyć za pomocą przyrządu akustycznego.
– Niechętnie to mówię – Vane spojrzał wymownie na czekany i szufle do śniegu przywiązane do sań – ale ten tam czekan przez całą drogę nachalnie przypominał mi o sobie. Dajmy mu wycisk.
Słońce bardzo powoli wstawało nad horyzontem na północy, przesuwając się po niewidzialnym, zakrzywionym torze gdzieś za krawędzią zamarzniętego kontynentu. Wraz z nim niespiesznie rosła temperatura. A wraz z jej wzrostem zaczął wzdłuż płaskowyżu skradać się nabierający rozpędu wiatr. Gdy słupek rtęci przekroczył minus pięćdziesiąt stopni Fahrenheita, wiało już z prędkością ponad piętnastu mil na godzinę. Czterej mężczyźni niestrudzenie rąbali i cięli kruchy od mrozu lód. Stroma jama z wyciosanymi stopniami wrastała w głąb zmarzliny, jednolity błękit kruszywa zaczął iskrzyć oślepiającym, intensywnym lazurem, promieniami czystego szafiru; odłamki przeistoczyły się w ogromne złoża porzuconych szmaragdów, szafirów i rubinów. Padające ukośnie zimne promienie słońca przebijały się przez niemal dwadzieścia stóp krystalicznego lodu. Igła magnetyczna cały czas wskazywała prosto w dół.
Barclay, który wyszedł na powierzchnię z brezentową płachtą wypełnioną odłamkami lodu do wyrzucenia, teraz przeklinał palnik. Wzmagający się wiatr szczypał skórę, metal stanowił torturę dla gołych dłoni, a benzyna parzyła palce szybko ulatującymi ognikami, jednocześnie nie dając się zapalić. Wiatr dławił płomienie i dopiero po dłuższej chwili palnik strzelił pożądanym niebieskobiałym ciepłem.
– Skoro już zrobiliśmy sobie tę cholerną dziurę, równie dobrze możemy spróbować ją ogrzać – warknął Barclay, gdy wrócił na dół, do pozostałych. – Ten lód wydaje się czysty jak szkło. Może jeśli roztopimy gładki fragment, zdołamy zobaczyć, do czego usiłujemy się dokopać.
Płomień liznął poszczerbioną ścianę na dole jamy. Ostre kolce wygładziły się i spłynęły. Stopniowo, wraz z kolejnymi ruchami dyszy palnika, gładka powierzchnia rozrosła się do rozmiarów okna w niewiarygodnie przezroczystym, twardym lodzie. Niewyraźne kształty skał drżały i migotały, a powstająca woda uciekała przed płomieniem, aż w głębi jaśniejącego okna ukazało się błękitne morze oświetlone rozproszonymi promieniami słońca.
Norris popatrzył przez owo okno. Mógł się co najwyżej
domyślać wyglądu ciemnych, zaokrąglonych i ogromnych skał; olbrzymie czarne masy były zbyt daleko, by dało się je wyraźnie zobaczyć. Igła kompasu wskazywała niemal prosto w dół.
– Spróbuj zrobić takie okno w dnie, Bar. Dobrze to wykombinowałeś.
Płomień zaczął muskać podłoże, jak tylko McReady nieco je wyrównał czekanem i wyciął odpowiednio głębokie koryto, do którego mogła spływać woda z rozpuszczonego lodu. Pozostali opuścili wąską jamę, gdzie męczył się Barclay, i zgromadzili się na zewnątrz. Naraz spostrzegli, że ich kompan odłożył palnik. Urządzenie porykiwało samo do siebie urywanie, jakby się jąkało i niewyraźnie mamrotało na granicy mowy. Barclay nieruchomo wlepiał wzrok w oczyszczone przez siebie okno: czarną, gładką powierzchnię w błękitnym oceanie lodu.
Wreszcie mężczyzna wyprostował się powoli i zgasił palnik. Uniósł głowę, by spojrzeć w górę stromej jamy na resztę ekipy, i przemówił:
– Odbiło mi, więc zaraz rozwalę to okno, a wy, chłopaki, kopcie potem dalej, jeśli będziecie chcieli.
Czekanem, który zostawił McReady, Barclay rozkruszył gładką czerń na lśniące drobne kawałki, po czym ruszył flegmatycznie w górę po prymitywnych stopniach wyciosanych w pochyłej ścianie wykopu.
– Bar, co ty, do diabła, wyrabiasz? – zapytał ostro Vane.
– Idźcie tam i kopcie. Wiem cholernie dobrze, że mi odwaliło, więc sami musicie to zobaczyć. Jeśli znajdziecie to, co myślę, że widziałem, to wam pomogę. Ale tylko wtedy. To jest jakieś pięć stóp w głąb. Potem ostrożnie. – Barclay odszedł w stronę sań i zaczął w milczeniu przywiązywać ekwipunek.
Przez moment pozostała trójka patrzyła na siebie z niepokojem.
– Jest jeden dobry sposób, żeby się przekonać – orzekł wreszcie McReady.
Zsunął się po stromych stopniach, używając czekana do zamortyzowania lądowania. Dołączył do niego Vane, wciąż z płachtą rozłupanych odłamków, które przygotował do zabrania na powierzchnię. Norris ruszył za Barclayem w kierunku sań, bezskutecznie próbując cokolwiek z niego wyciągnąć.
Wtem do ich uszu doleciał gwałtowny okrzyk McReady’ego dobywający się z czeluści jamy. Obaj mężczyźni odwrócili głowy. Najpierw zrobiło się kompletnie cicho, potem padło pojedyncze przekleństwo. A jeszcze potem:
– Bar! Bar, ty przeklęty zezowaty idioto! Dlaczego, do cholery, nie powiedziałeś, co zobaczyłeś? Norris! Norris! Chodź tu, na Boga! Mamy tu kawał gładkiej wyprofilowanej blachy, która nie wiadomo gdzie się kończy!
– To magnes, Norris! – głos Vane’a rozbrzmiał głucho z dołu.
– To – odparł cicho Barclay, przysiadłszy na krawędzi sań –
nie jest to, co zobaczyłem. Może jednak nie oszalałem, ale niewiele mi brakuje. Nie zeszli na pięć stóp. Powiedz, żeby kopali głębiej.
Norris ruszył biegiem. Vane podał mu odłamki lodu i zaraz potem drugi worek, zanim tamten zdążył oddać pierwszy. Nim Norris znalazł się na dole, czekan i łopata McReady’ego szybko powiększyły i pogłębiły wykop. Nagle przenikliwy odgłos rozłupywanych kruchych kryształków lodu przeszedł w tępy, mokry trzask. Zapadło milczenie.
– Boże! – powiedział półgłosem McReady. – Dobry Boże! – Zaczął operować czekanem bardzo delikatnie, bardzo ostrożnie.
Nie mogąc zajrzeć za plecy dwóch towarzyszy, Norris usłyszał tylko ciche westchnienie Vane’a i ledwie kątem oka zarejestrował błyszczący srebrzysty metal. Przed sobą mieli gładką, wygiętą blachę o powierzchni niemal pięciu stóp kwadratowych. Słońce ponownie zaszło, ale róż, lawenda, jabłkowa zieleń i topniejąca żółć wciąż trwały na niebie. Światło, sączące się przez dwadzieścia stóp lodu, odbijało się od odsłoniętego metalu, połyskując na kolosalnej masie idealnie zaokrąglonych arkuszy blachy, połączonych z nieludzkim kunsztem.
Vane wyprostował się i dał krok w tył. Pomiędzy nogami McReady’ego spoczywała częściowo widoczna głowa, rozłupana na pół nieuważnym uderzeniem czekana. Norris zwrócił się ku pomalowanemu słońcem fragmentowi nieba i zawołał do Barclaya:
– Bar, jeśli to, co widziałeś, miało włosy jak niebieskie dżdżownice i troje czerwonych oczu, to jest tutaj.

Dodaj artykuł do:
(dodano 12.08.24 autor: blackrose)
Dział literatura
Tagi: John W. Campbell, Coś
KOMENTARZE:
Aby dodać komentarz musisz się zalogować
Logowanie
Po zalogowaniu będziesz mieć możliwośc dodawania swojej twórczości, newsów, recenzji, ogłoszeń, brać udział w konkursach, głosować, zbierać punkty... Zapraszamy!
REKLAMA
POLECAMY

NEWSLETTER

Pomóż nam rozwijać IRKĘ i zaprenumeruj nieinwazyjny (wysyłany raz w miesiącu) i bezpłatny e-magazyn.


Jeśli chcesz otrzymywać newsletter, zarejestruj się w IRCE i zaznacz opcję "Chcę otrzymywać newsletter" lub wyślij maila o temacie "NEWSLETTER" na adres: irka(at)irka.com.pl

UTWORY OSTATNIO DODANE
RECENZJE OSTATNIO DODANE
OGŁOSZENIA OSTATNIO DODANE
REKOMENDOWANE PREMIERY
1
Tom Odell
2
Helloween
3
Matteo Bocelli
4
Arjen Anthony Lucassen
5
The Hives
6
Twenty One Pilots
7
Anna Krzeszowiec
8
Jean-Michel Jarre
9
Il Volo
10
Sophie Ellis Bextor
1
Ari Aster
2
Johannes Schmid
3
Felipe Vargas
4
Eva Victor
5
Burhan Qurbani
6
Robert Wichrowski
7
Darren Aronofsky
8
Michael Chaves
9
Ron Howard
10
Samuel Van Grinsven
1
Norbert Bajan
2
Jacek Mikołajczyk
3
Ewa Platt
4
Natalia Korczakowska
5
Krzysztof Pastor
6
Richard Chappell
7
Paweł Miśkiewicz
8
Alina Moś
9
Ewa Platt
10
Ilaria Lanzino
REKLAMA
ZALINKUJ NAS
Wszelkie prawa zastrzeżone ©, irka.com.pl
grafika: irka.com.pl serwis wykonany przez Jassmedia