"Mokosz": Fragment książki Anny Sokalskiej

Rozdział pierwszy

Borys w swojej blisko trzydziestoletniej karierze widział niejedną paskudną sprawę i już na pierwszy rzut oka był pewien – ta nie będzie jedną z nich.

Deszcz nieustannie wylewał się z niskich chmur, a w powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi. Ludzie uwijali się w błocie jak nagie robaki, obdarte z bezpiecznej pierzyny kurzu i brudu ciężkimi kroplami wody. Ślady wydarzeń – jeśli w ogóle jakieś były – właśnie spływały w głąb czarnej gleby. Policja koczowała na miejscu już czwartą godzinę, przybywszy zaraz po tym, gdy zjawili się ratownicy medyczni. Technicy kryminalni, niewiele mogąc zdziałać w ogrodzie, ze zdwojoną determinacją przenieśli się do domu, choć i tam nie znaleźli niczego, co wzbudzałoby podejrzenia. Zostając niemal z niczym, nie licząc setek zdjęć, w nerwowej atmosferze pakowali swój sprzęt i zastanawiali się, jak rozwiązać tymczasowy brak namiotu do oględzin, który miała dowieźć inna ekipa.

A u stóp ponurego, ciemnego posągu wyłaniającego się spod zasłony bluszczu i czarno-bordowego wieńca monstrualnych lilii o ciężkich kwiatach, które przypominały kiście piegowatych języków, leżały cierpliwe zwłoki, zabezpieczone kilkoma znalezionymi w garażu czarnymi workami na śmieci.

Nie musiał zaglądać pod ociekającą wodą folię, by wiedzieć, kto spoczywa na trawie, okryty plastikowym całunem. Gdy tylko pierwsi funkcjonariusze dotarli na miejsce i skontaktowali się z prokuraturą, nazwisko mężczyzny z ogrodu zatoczyło kręgi jak wypatrujące czegoś niecierpliwie ptaszysko. Nic nie działo się przypadkiem i Borys doskonale wiedział, że skierowany do tej sprawy stał się czyimś chłopcem na posyłki. Nie pierwszy zresztą raz.

Przy ścianie domu, chowając się przed deszczem pod okalającym budynek daszkiem, stało gęsiego kilku znudzonych policjantów. Dwóch z nich paliło papierosy – siwy dym kłębił się w wilgotnym powietrzu – ale gdy zobaczyli groźną minę zbliżającego się do nich prokuratora, wcisnęli niedopałki w kostkę brukową, którą wyłożone były ogrodowe ścieżki, przydeptali pety ciężkimi butami, jakby mogli tym samym zadeptać krytyczne myśli kiełkujące w głowie Borysa.

– Znaleźliście coś? – zapytał ich, udając, że niczego nie zauważył. Kropla wody zawisła groźnie na jego brwi, kołysząc się jak biorący rozmach skoczek. Borys był po pięćdziesiątce, ale choć na twarzy dźwigał zmęczenie, a jego ramiona i plecy pochyliły się od setek tysięcy zapisanych stron jak biczowane wiatrem drzewo, jego widok nawet w tych, którzy go nie znali, poruszał jakąś podskórną strunę, napinał cięciwę ostrożności i respektu. Nie był szczególnie rosły, nie miał nadzwyczaj bystrego spojrzenia ani aury dyktatora. Przeciwnie, tkwiło w nim coś pasywnie agresywnego, śliskiego, przeciętnego i w tym przeciętniactwie niebezpiecznego.

Patrzyło się na jego zobojętniałą minę, niezadowoloną już tylko z przyzwyczajenia, na ambicje i talenty rozjechane walcem byle jakiej codzienności, na frustrację, oportunizm i gotowość, by gryźć, co popadnie, byleby nie zdechnąć z głodu – ale to wszystko razem podpowiadało, by w jego obecności zrobić krok w tył, przygryźć język i odwrócić wzrok.

– Wszystko jest mokre – zauważył niezbyt odkrywczo jeden z palaczy, usprawiedliwiając swoją bezczynność i plamienie godności państwowego munduru nałogiem.

– Przeszukaliście teren? – drążył Borys. Woda spływała po jego głowie, na wpół łysej, na pół porośniętej krótką, twardą szczeciną.

– Wstępnie tak. Żadnych śladów, plam, podejrzanych narzędzi – wyliczył inny policjant, trochę spięty, trochę jakby zły na swoich kolegów, że w ogóle musi być wmieszany w ich towarzystwo. Stojąc w rządku, wyglądali jak uczniaki na zbiórce, odpytywani przez nauczyciela z gotowości do zajęć.

– A w domu? – dopytywał Borys.

– Nic. Tylko żona – wyjaśnił ten sam policjant.

– Żona – powtórzył prokurator, jakby chciał zważyć ciężar przesuwającego mu się po języku słowa. – Ktoś już z nią rozmawiał?

– Tak ogólnie. Wygląda, jakby nie wiedziała, co się dzieje. – Policjant uniósł w nerwowej bezradności ramiona i brwi, w jego głosie wybrzmiewała pretensja do świata. – Nic nie mówi.

– Może jest niemową? – podsunął Borys, jednocześnie nie mogąc uwierzyć, że sami by się nie zorientowali.

– Nie, nie, to ona zadzwoniła po pomoc – wtrącił się znów palacz, niezbyt zręcznie próbując zatrzeć pierwsze złe wrażenie. – Może ci z pogotowia dali jej coś na uspokojenie.

– Zobaczę – mruknął prokurator i niespiesznie wycofał się z ogrodu.

Nie miał zamiaru uciekać przed deszczem, i tak był już mokry. Woda wdzierała się za kołnierz jego plastikowej kurtki, dżinsy na udach miał całkowicie przemoknięte, a i w czubkach butów wyczuwał powoli narastającą wilgoć. Na szczęście, mimo końca lata, było jeszcze ciepło. Wszedł przez otwarte na oścież drzwi do domu, który funkcjonariusze poddali już prowizorycznej i bolesnej wiwisekcji. Wszystkie sprzęty, meble i dekoracje były poprzesuwane, niedomknięte, wytrącone z ustalonej niegdyś równowagi. Z donicy bujnej palmy usypała się ziemia, szuflada komody bezwstydnie świeciła bebechami rozgmeranych szalików, sponiewierana lampa migała w kącie, jakby drżała ze strachu po dokonanej na nią napaści. Co oni robili z tą lampą? I po co?…

Borysa coś tknęło. Spojrzał w dół, na własne buty znaczące drewnianą podłogę mokrymi śladami, na błoto, które naniósł i znów na wodę, która ściekała z jego kurtki na deski. Przez chwilę, w odruchu człowieczeństwa, byłby się wycofał, zrobił coś, przeprosił – gdyby było kogo – ale teraz to i tak nie miało znaczenia. Wzruszył ramieniem, bo wzruszyć dwoma to byłoby zbyt wiele, to mogłoby oznaczać przyznanie się do winy, a on przeciwnie, strząsnął z siebie wyrzuty sumienia i wdarł się głębiej w korytarz i tak skrzywdzonego już domostwa.

Siedziała w kuchni przy stole, z jedną nogą podciągniętą na krzesło. Obejmowała ją ramieniem, brodę wspierając na kolanie, a drugą ręką bezmyślnie bawiła się pustą szklanką. Przed nią stała karafka wody, niemal całkowicie opróżniona. Przez szkło przebijało się mdłe światło zza okna, szare i słabe, gotowe ulec naporowi skłębionych, brzemiennych w ulewę chmur.

Miała na sobie długą, czerwoną sukienkę z lekkiej tkaniny, taką, którą nosi się po domu i w której nie występuje się przed obcymi mężczyznami nawet w XXI wieku. Na wierzch narzuciła więc gruby, sięgający łydek szary sweter, bezkształtny i bezpłciowy, ale nawet on nie ukrył jej wąskich kostek i nagich, różowych stóp, nie zasłonił długich palców wieńczących jej dłonie ani zgiętej łodygi szyi.

– Pani jest żoną? – zapytał wprost. Jego głos rozdarł wibrującą w pomieszczeniu ciszę jak lot rozwścieczonej muchy. Odwróciła powoli głowę i popatrzyła na niego. Jej wzrok był nieruchomy, nie przesunął się po jego postaci, nie zmarszczyła brwi ani nie skrzywiła się w żaden sposób; zarejestrowała jego pojawienie się, a może nawet i tego nie zrobiła. Równie dobrze mogła spoglądać w pustkę, a nie dostrzegać człowieka, i poczuł się, jakby właśnie obdarowała go najgorszą możliwą obelgą.

Po chwili spuściła powieki, odwróciła głowę; wróciła do obracania szklanki i przesuwania miękką opuszką coraz to innego palca po twardej krawędzi naczynia. Borys bez zaproszenia podszedł do stołu, odsunął krzesło naprzeciwko niej i zasiadł jak przy własnym biurku, a może nawet jak przy stole w pokoju przesłuchań.

– Czy pani jest żoną zmarłego? – powtórzył pytanie, a jego ton tym razem był jeszcze ostrzejszy. Ale słowa, z jakąkolwiek siłą by je wystrzelił, wplątywały się w jej ciemne, pachnące deszczem włosy, traciły impet w jej gęstych lokach, które zdolne były wytłumić każdy hałas z zewnątrz, a co więcej – obronić wszelkie myśli swej właścicielki.

– Jestem prokuratorem – warknął Borys jak pies obszczekujący siedzącego na gałęzi kota. Sam nie rozumiał, dlaczego tak szybko traci cierpliwość. Może zniecierpliwieniem chciał coś przykryć, odwrócić nim uwagę od swego zakłopotania; przecież nie mógł okazywać najmniejszej słabości, a ona już jednym spojrzeniem-nie-spojrzeniem odarła go z pozorów siły i dominacji, którymi chciał nią zawładnąć.

Choć nie to było jego celem, teraz, z bliska, mógł dobrze się jej przyjrzeć. Rzęsy też miała ciemne, gęste, i grube brwi, choć ich łukowaty kształt łagodził to, co w innym układzie nabrałoby rysów groźnych lub wulgarnych. Może makijaż byłby ją wyostrzył, ale nie była umalowana; pory jej skóry, piegi i różowe naczynka na policzkach były całkowicie obnażone przed jego wzrokiem.

W głowie Borysa mignęła stopklatka, jakiś diabelski kolaż siedzącej przed nim kobiety i jakiejś innej, może wymyślonej, a może zagubionej w jego wspomnieniach. Zobaczył ją, je dwie zespolone, z mocno czerwoną szminką, rozmazaną, roztartą z warg na policzek i brodę, ze spływającym z rzęs tuszem i nieokreślonym spazmem spinającym mięśnie upudrowanej twarzy.

Ale to nie była ona, a przynajmniej inne jej oblicze widział teraz przed sobą. Spokojna, przybita, zobojętniała, a przy tym niedostępna, wyniosła, groźna. Jak zagłodzona, skrępowana tygrysica, poruszająca tylko nerwowo ogonem. Miał ochotę wyrwać jej tę szklankę z ręki, rzucić nią o ścianę, roztrzaskać na tysiące drobnych kawałków. Wreszcie by na niego spojrzała – ciekawe, czy dalej nic by nie mówiła.

– Czy pani mnie słyszy? – odezwał się znowu, rozdrażniony, że robi z siebie idiotę.

Westchnęła.

Czyli jednak się ugięła. Otrzymał swoją odpowiedź. A może dawała mu do zrozumienia, że męczy ją, nudzi, że ma odejść. Mokre spodnie, mokry kołnierzyk koszuli, mokre skarpetki, woda ściekająca po rękawach kurtki na dłonie – teraz jakby na nowo zdał sobie z tego sprawę i wszystko tylko jeszcze bardziej go poirytowało.

– Brała pani jakieś leki? Rozumie pani, co mówię? Halo! – Oparł się o stół i nachylił w jej stronę, gotów sięgnąć do niej, złapać za ramiona i potrząsnąć.

Nie odpowiedziała, oczywiście. Doigrała się. Cofając się, pozorując odwrót, niby przypadkiem przesunął rękę i zamaszystym ruchem zrzucił karafkę z blatu. Szkło uderzyło o podłogę i stłukło się z rozpaczliwym trzaskiem, który jeszcze przez chwilę drażnił błonę w uszach, jakby i do nich samych dostały się drobne, ostre odłamki.

Kobieta westchnęła jeszcze raz, choć inaczej. Wraz z powietrzem wypuściła z siebie na świat niezadowolenie. Jej tańczący po szklance palec dokończył zataczany krąg i zamarł. Uniosła wzrok. W jej zielonobrązowych oczach iskrzyło od ścierającego się gniewu i rozpaczy.

– Co pan robi?

Jej głos zaskoczył go. Był niski, cichy, ale zdecydowany. Jak furkocząca strzała wypuszczona pędem z naprężonej cięciwy, precyzyjna i niosąca ból.

Teraz on nie odpowiedział. Nie miał odwagi.

– To jest przesłuchanie? – odezwała się znów, a w jej tonie wybrzmiewała pogarda. – Niech pan idzie zastraszać kogoś innego.

Borys wyprostował się odruchowo i choć nie powinien być zaskoczony – przesłuchiwał większych cwaniaków niż ona – poczuł się przyłapany na gorącym uczynku, aż mu uszy zapłonęły krwią. Ona też dostała rumieńców na tej swojej bladej skórze, a krew do policzków chyba odpłynęła jej z ust, które zrobiły się niezdrowo jasne.

– Chcę ustalić, co tu się wydarzyło – powiedział bezpłciowym tonem, na moment tracąc rezon, i rozpiął kurtkę, by wyjąć z wewnętrznej kieszeni prokuratorską legitymację. Rzuciła tylko na nią okiem, równie dobrze mógłby pokazać jej wygnieciony paragon. Nic to ją nie obchodziło.

– Jestem prokuratorem – wyjaśnił ponownie, znów srożej, widząc, że ona nawet nie próbuje odczytać tego, co jest zapisane na plastikowej karcie. – Nazywam się Borys. Czy pani jest żoną zmarłego? Podobno to pani wezwała pogotowie.

– Borys to imię czy nazwisko? – odparła pytaniem, którego się nie spodziewał.

– Nazwisko – doprecyzował z niechęcią.

– A imię? – drążyła, przyglądając mu się przenikliwie.

– Marian. – Aż go zemdliło. Jakby ktoś przekręcił mu jelita. Zobaczył cień w kąciku jej ust, a może mu się tylko wydawało. Nie lubił swojego imienia. Podświadomie walczył z nim całe życie.

– Marian Borys – powtórzyła, patrząc mu w oczy tak, jakby czytała mu w myślach, jakby wypowiadając jego pełne imię, rzucała klątwę. Przeszedł go dreszcz, najprawdziwszy dreszcz grozy, o jakich zwykle słyszy się w bajkach, jakby duch przeniknął przez człowieka, gnając gdzieś z jednego świata do innego, jakby rozbłysnęło światło z zaświatów albo kark owionął boski oddech.

– Proszę pani – zaczął; chciał brzmieć stanowczo, ale głos mu zadrżał. Odchrząknął. – Pani nie rozumie, co się dzieje? W ogrodzie leży pani mąż. Martwy. Jestem prokuratorem. Niech pani odpowiada na moje pytania. Czy pani brała jakieś leki? – dopytywał z uporem, nie wiedząc już, czy sam traci rozum, czy to kobieta postradała rozsądek.

– Doskonale rozumiem, co się dzieje – odparła bardzo trzeźwo i świadomie. – Wiem, kto leży w ogrodzie. Wiem, kim pan jest i nie mam zamiaru odpowiadać na żadne pytania. Proszę przedstawić mi zarzuty, a wtedy zastanowię się, czy mam coś do powiedzenia.

Wróciła do zabawy szklanką. Coś mu zaświtało.

– Pani jest prawnikiem? – zapytał.

Zasznurowała sobie usta. Palec – długi, różowy i ruchliwy jak dżdżownica – zataczał kręgi dookoła szklanki, niby w magicznym rytuale zaciskającym pętle na szyi Borysa. Na jej dłoni błyskała obrączka, tak cienka, jakby w każdej chwili mogła skruszeć i pęknąć. Wtedy jeszcze tego nie wiedział – skąd mógł wiedzieć? – że złoto było czerwienią, bogactwem i krwią, że pochodziło od bóstw urodzaju i śmierci; że złota obrączka to otwór, z którego wychodzi życie, a nakładanie jej na palec… Nie wiedział, nie przeczuwał, że dziwne wierzenia, symbole, zabobony i rytuały, które zawsze były mu obce, czyhały gdzieś w kącie, skulone, i tylko ich nieruchome ślepia błyszczały, dostrzegając jego sylwetkę, czekając jak psy gończe na rozkaz od swej bogini łowów.

– Dobrze. Proszę pokazać mi dowód osobisty – zażądał.

– Już się legitymowałam pana kolegom.

– Ale mnie nie – uparł się.

Zdjęła nogę z krzesła i nie odrywając od niego wzroku, wstała od stołu. Z załamań sukienki odczytał zarysy jej ciała, ale szybko zasłoniła się swetrem jak kokonem i przeszła do kuchennego blatu, gdzie leżał jej portfel.

Wyjęła z niego dowód i stanęła przed Borysem tak daleko, że nawet całkowicie wyprostowawszy rękę, nie mogła do niego sięgnąć. On także wstał i wtedy znów zrozumiał swoje barbarzyństwo – oprócz szczątków karafki oddzielała ich kałuża brudnej wody naniesionej przez niego i pewnie wcześniej przez policjantów. Palce jej stóp aż podkurczyły się, kierowane podświadomą niechęcią. Coś w jego głowie kliknęło, wpadło na swoje miejsce, a on dostrzegł jej perspektywę. Ta kobieta, jakkolwiek bystra i odważna, właśnie straciła męża – lub się go pozbyła – a teraz stała tu, osaczona przez tłum potencjalnie wrogich jej mężczyzn, chroniona tylko przez swój gruby, miękki, głupi sweter.

Wziął od niej dowód. A więc miała na imię Elena. Po leżącym w ogrodzie mężu – Radłowska. Nazwisko rodowe Szala. Elena Szala-Radłowska. Tak mogła się nazywać, ale wybrała samą Radłowską. Zdradziła ojca i matkę dla obcego mężczyzny. Uległa jego urokowi, a teraz on leży w ogródku ich wspólnego domu, przykryty workami na śmieci. Marian Borys ułożył sobie w myślach tę dziwaczną mozaikę i na kilka sekund przyniosła mu ona jeszcze dziwniejszą satysfakcję.

– A więc… Igor Radłowski był pani mężem? – wrócił do swojego pytania, oddając jej dokument tożsamości.

– Powtarzam – zaczęła wrogo i wyniośle. – Stawia mi pan zarzuty albo się stąd wynosi. Chyba że ma pan zamiar zostać i posprzątać cały ten syf, który tu narobiliście. Gdzie są szmaty do podłogi i mop, chętnie powiem.

– Nie pomaga pani sobie – zauważył ostrzegawczo.

– W czym sobie nie pomagam? – zapytała cicho. – W tym, że znalazłam martwego męża w ogrodzie? Czy w tym, że zadzwoniłam na pogotowie? Czy w tym, że musiałam wpuścić do domu stado obcych, którzy zamiast zabrać Igora… – głos jej się załamał, ale nie przerwała. – Trzymają go na deszczu, sami nie wiedząc, czego szukają. Albo jesteście głupi, albo źli. No dalej, połóżcie obok niego młotek, rozlejcie trochę krwi i gotowe. Po co się tak męczyć? Z kogo chcecie zrobić mordercę? O co tu chodzi? Jakie macie podejrzenia? Co chcecie znaleźć? Mam tu w kuchni kilka noży, może któryś się wam przyda – zakończyła wyzywająco.

Wydawało mu się, że znowu czyta mu w myślach. A może to naprawdę było takie oczywiste? Żaden ślad nie uzasadniał podejrzenia, że śmierć nie była naturalna albo samobójcza. Nic nie wskazywało na morderstwo. A jednak wysłano go tu z taką właśnie, niewypowiedzianą wprost, ale wyraźnie wyczuwalną insynuacją.

Zwykle płacono mu, by zacierał ślady. Tym razem miał je znaleźć choćby na siłę.

Dodaj artykuł do:
(dodano 25.05.24, autor: blackrose)
Dział literatura
Logowanie
Po zalogowaniu będziesz mieć możliwośc dodawania swojej twórczości, newsów, recenzji, ogłoszeń, brać udział w konkursach, głosować, zbierać punkty... Zapraszamy!
REKLAMA
POLECAMY

NEWSLETTER

Pomóż nam rozwijać IRKĘ i zaprenumeruj nieinwazyjny (wysyłany raz w miesiącu) i bezpłatny e-magazyn.


Jeśli chcesz otrzymywać newsletter, zarejestruj się w IRCE i zaznacz opcję "Chcę otrzymywać newsletter" lub wyślij maila o temacie "NEWSLETTER" na adres: irka(at)irka.com.pl

UTWORY OSTATNIO DODANE
RECENZJE OSTATNIO DODANE
OGŁOSZENIA OSTATNIO DODANE
REKOMENDOWANE PREMIERY
1
Bruce Liu
2
Orden Ogan
3
Tomasz Stańko, Marcin Wasilewski, Sławomir Kurkiewicz, Michał Miśkiewicz
4
Lindsey Stirling
5
Yellow Horse
6
Sade
7
MARCIN
8
Imagine Dragons
9
Mandoki Soulmates
10
Renata Przemyk
1
Sebastian Fabijański
2
Katarzyna Baraniecka
3
Marta Górnicka
4
Gabriel Collet
5
Jakub Roszkowski
6
Robert Talarczyk
7
reż. Mariusz Treliński
8
Beth Henley / reż. Jarosław Tumidajski
9
Gabriela Zapolska
10
Opera Krakowska w Krakowie
REKLAMA
ZALINKUJ NAS
Wszelkie prawa zastrzeżone ©, irka.com.pl
grafika: irka.com.pl serwis wykonany przez Jassmedia